Trzy lata po debiucie Through The Window powraca śląska formacja Master Men. Przypomnę, że ten wydany nakładem Lynx Music premierowy album był tak naprawdę powrotem do muzycznych tematów sprzed dwudziestu laty, bowiem grupa zaczynała ponoć jeszcze w latach osiemdziesiątych. Zatem, jak można się domyślać, tym razem mamy do czynienia z zupełnie premierowymi rzeczami. Ośmioma kompozycjami przygotowanymi przez kwintet, w którym - w porównaniu z poprzednią płytą – zaszły pewne zmiany. Piotra Dębonia, jednego z założycieli grupy, zastąpił na stanowisku bębniarza, Maciej Habdas, zaś nowym wokalistą formacji został Olaf Migus.
Nie wpłynęło to jednak jakoś znacząco na muzykę zespołu, bowiem w dalszym ciągu za nią oraz za warstwę literacką odpowiada drugi z założycieli formacji, klawiszowiec Damian Nowak. Przyznam otwarcie, że słuchając tej płyty pod kątem niniejszej recenzji wypisałem sobie uwagi i spostrzeżenia, które… okazały się zbieżne z tym, co napisałem o muzyce zespołu trzy lata temu.
Panowie zatem dalej parają się rockowym graniem z faktycznie słyszalnym przedrostkiem art dokładając do tego trochę mocniejszych gitarowych riffów i tym samym skręcając w stronę progmetalowego, a niekiedy hard rockowego grania. Dodają też sporo klawiszowych teł i wokalnych pogłosów. W istocie wydaje się, że jest nieco ciężej i mroczniej.
Mimo tego, to w dalszym ciągu tylko poprawne granie. Zacznijmy od nowego wokalisty, Olafa Migusa, który w sporych fragmentach radzi sobie nieszczególnie. I nie chodzi tu tylko o mało wyrazistą barwę, ale też i nieprzekonujące interpretacje. Dla mnie po prostu słabo wypada w otwierającym całość From The Moon, czy zamykającym album Fate. Zdecydowanie lepiej jest tam gdzie śpiewa odważniej, agresywniej i emocjonalnie, jak w Orphan, czy Illusion. Wspomniałem wcześniej o progresywnym metalu i hard rocku… Cóż, w wykonaniu Master Men uderzanie w te muzyczne rewiry jest zbyt zachowawcze. Brakuje ciętych gitar i brzmieniowej soczystości w riffach, przez co całość jest jakby wygładzona i stępiona. Trudno też ich posądzić o wirtuozerię w partiach solowych, choć zdaję sobie sprawę, że nie ona jest najważniejsza w muzycznym przekazie. Z drugiej strony kilka melodyjnych gitarowych figur (np. ta w Fires) może się podobać. Ogólnie jednak płyta nie zyskuje też i na zapamiętywalności, brakuje na niej dobrych, nośnych tematów, a cały materiał, choć niedługi, z czasem zaczyna nużyć swoją jednorodnością. Ot, album jakich wiele, poprawny. Stąd i taka nota.