Australijski zespół Black Majesty poznałam przy okazji ich albumu „Silent Company”, a na koncie mieli już świetny debiut „Sands of Time”. Kolejne lata przyniosły nowe nagrania, które ugruntowały wysoką pozycję na power metalowej scenie. Na „Cross of Thorns” przyszło nam czekać 3 lata. Czy było warto? Moim zdaniem tak. Grupa nie zmieniła swego oblicza i w dalszym ciągu prezentuje brzmienie, które obrała sobie już na początku istnienia. Zdecydowanie na plus, ale nie gardzę kapelami, które łączą różne style i na każdej płycie można znaleźć coś odbiegającego od danego nurtu. Warto iść z duchem czasu. Należy także dodać, że do 2015 roku zespół działał w tym samym składzie.
Już na wstępie muzycy serwują nam solidną dawkę szybkiej i melodyjnej muzyki. Jednakowoż po pierwszym przesłuchaniu jesteśmy zmuszeni wgryźć się w ten album. Ta muzyka wymaga czasu, nie można jej łyknąć za pierwszym razem – trzeba się nią delektować do momentu, kiedy całość zlepi się w jedno. Odnoszę wrażenie, że jest tu ten sam problem, co z zespołem Falconer (przynajmniej w moim przypadku). Niby fajne, melodyjne, lekkie granie, ale żeby poczuć tę muzykę należy się dobrze wsłuchać w każdy szczegół, bo inaczej album będzie nieprzystępny. Tak więc pozostaje katowanie CD ile się da.
Zaczynamy od „Phoenix” - od razu dostajemy na wstępie porządnego kopa, którego efekty są odczuwalne do samego końca piosenki. „Anneliese” to cztery i pół minuty świetnej linii melodycznej, pięknych zagrywek i uduchowionego wokalu. Wciągający „Vlad the Impaler” pędzi naprzód, zostawiając po sobie power metalowy dym. 6 minut z „Crossroads” to prawdziwa uczta dla uszu – jest jednym słowem pięknie, spokojnie, równie dobrze można wpaść w zadumę przy tej balladzie. W dalszej kolejności mamy znakomity cover Gary Moore’a, czyli „Out in the Fields” - Black Majesty zrobili z niego perełkę. Należą się tutaj ogromne podziękowania dla członków zespołu. „Misery” nie powstydziłby się mieć Edguy na którejś ze swoich najlepszych płyt. Gio śpiewa tutaj wysoko, z wielką ekspresją. Ja się zakochałam w tym utworze. „Make Believe” (nie mylić z piosenką Angry o takim samym tytule!) nie pasuje zbytnio do pozostałych ścieżek. Muzycznie jest podobnie do… no, właśnie! Nie mogę sobie przypomnieć, gdzie słyszałam coś równie podobnego, ale na pewno jest taka piosenka. Przy „One Life” nie usiądziemy ani na chwilę, będziemy się bawić ile się da – kawałek jest bardzo udany i idealnie nadaje się na metalową dyskotekę. „Emptiness Ideal” ciągnie jakaś tajemnicza siła wprost do uszu słuchaczy, którzy słuchają jej niczym zahipnotyzowani. „Escape” to ostatnia pozycja na płycie. Zakończenie jak najbardziej udane, bardzo mi się podoba.
Podsumowując: „Cross of Thorns” jest płytą dobrą. Grupa nie wysiliła się, by dołożyć czegoś innego do muzyki na niej zawartej. Ale ja uważam, że to i tak byłoby niepotrzebne. Zespół gra od początku ten sam melodyjny power metal, który elektryzuje (przynajmniej tak jest w moim odczuciu). Jeśli chcesz zacząć słuchać Black Majesty, to poleciłabym od debiutu, a „Cross of Thorns” zostawić na sam koniec – dla porównania całego wcześniejszego dorobku z tym, jakże fajnie brzmiącym krążkiem. Na zimne wieczory pozycja obowiązkowa.