Kibicuję Australijczykom już od wydanego w 2013 roku drugiego krążka The Tide, The Thief & River’s End. Nie załapałem się tylko na wydany w 2011 debiut Moments From Ephemeral City nagrany tylko przez Sama Vallena i Jima Greya jeszcze w czasach, gdy muzycy myśleli o Koniu Kaliguli jako o projekcie studyjnym. Ostatni Bloom, wydany dwa lata temu już przez niemiecką Inside Out, pozwolił im pokazać się szerszemu odbiorcy. Artyści dotarli też wtedy po raz pierwszy i jedyny jak do tej pory do naszego kraju dając między innymi świetny koncert w Warszawie, w którym dane mi było uczestniczyć.
Wydany we wrześniu tego roku In Contact potwierdza ich silną pozycję w grupie najbardziej wizjonerskich i poszukujących formacji w mocno kostniejącym już progresywnym metalu (Australia jest zresztą w tym aspekcie prawdziwą kuźnią talentów, wszak oprócz Caligula’s Horse mamy jeszcze Karnivool, Voyager, czy znakomity, choć już rozwiązany, Arcane). Najnowsza płyta panów z Brisbane zbiera zewsząd bardzo dobre recenzje, choć dziwią mnie nieco komentarze, jakoby muzycy teraz znaleźli patent na atrakcyjne melodie. Wiem, że to kwestia gustu i wrażliwości, ale moim zdaniem o wiele bardziej przystępne i okraszone nośnymi tematami były The Tide, The Thief & River’s End i Bloom. Czy to znaczy, że tu jest gorzej? Absolutnie nie! Bo przede wszystkim nie o popowe hity w ich muzyce chodzi, a o kawał metalowego mięcha podanego w inteligentny sposób. In Contact jest zatem ich najbardziej bezkompromisowym albumem, w którym liczy się pomysł, aranżacyjne bogactwo, zabawa muzycznym kontrastem i dopiero potem popowe zacięcie. A wspomniane tu melodie „oddają” dopiero po którymś tam przesłuchaniu.
W sumie karkołomnych zmian tu nie ma. To w dalszym ciągu bardzo progresywne, metalowe granie, czerpiące z alternatywy, fusion, post metalu i djentu. Oparte na matematycznych, poszatkowanych riffach i niestandardowej rytmice. Uciekające jednak od długich, rozwlekłych i przekombinowanych progmetalowych form pełnych instrumentalnych popisów, które zabijają gatunek. Tu Australijczycy porywają się tylko na jeden długas, trwający kwadrans Graves. Tak go jednak zgrabnie układają, że czynią go jednym z najlepszych w zestawie. Znajdziemy oczywiście na In Contact świetne gitarowe figury solowe, które jednak są tak zwięzłe i dobrze wkomponowane w soczyste riffy (cóż to znaczy siła dwóch wioseł!), że kompletnie nie odczuwamy nimi znurzenia. Do tego dochodzi wysoki głos Jima Greya idealnie skontrastowany z agresywnym graniem.
Sam album jest oprócz tego dobrze ułożony, dając szansę słuchaczowi na oddech nie tylko w obrębie konkretnych kompozycji ale i w odniesieniu do całego krążka. W jego środku dostajemy bowiem dwie krótkie balladowe formy Love Conquers All i Capulet. Najlepsze numery? Trudno coś wybrać, bo większość z nich coś w sobie ma a sam album jest konceptem poświęconym sztuce i roli współczesnego artysty. Gdybym jednak miał coś polecić na pierwsze danie to wskazałbym, oprócz wspomnianego Graves, otwierający album Dream the Dead i kapitalny Songs for No One. Wiem, że to frazes… ale to ich najbardziej dojrzały album.