Po bardzo udanym debiucie jakim był „Satrap”, Norwegowie z Gaia Epicus pod dowództwem Thomasa Christiana Hansena powrócili na scenę metalową z „Symphony of Glory”. W dalszym ciągu grupa prezentuje melodyjny do bólu power metal, w którym dużą rolę odgrywa wokalista i zarazem gitarzysta w jednej osobie, czyli Thomas Christian Hansen. Jednym słowem: człowiek orkiestra, a także siła napędowa zespołu. Obok takiej osobistości nie można przejść obojętnie. Muzyk prezentuje odbicie swoich idoli, m.in. Helloween, Gamma Ray, czy Iron Maiden. Sugerując się tytułem płyty, słuchacz powinien się nastawić na radosne granie spod znaku Gamma Ray, Freedom Call i Edguy. Każdy znajdzie tu coś dla siebie, ale zacznijmy od początku.
Po krótkim intro dostajemy mocnego kopniaka w postaci „”Time and Space”. Jest wystrzałowo, bardzo szybko, niczym DragonForce, czy też Power Quest z „Wings of Forever”; czuć tu też echa pierwszego albumu Skandynawów. Perkusja wibruje, gna do przodu, gitary ostro łoją, a klawiszowiec popisuje się swoimi umiejętnościami. Żyć, nie umierać! „Miracles” jest bardzo przystępny, te 3 minuty wystarczą, by poczuć radość, a nawet na twarzy pojawi się uśmiech. Brzmieniowo jest podobnie jak wcześniej – mamy szybką sekcję rytmiczną i wspaniały wokal. Dla takich numerów faktycznie chce się żyć. „Seize the Day!” jest jeszcze bardziej wesoły, ze świetnymi męskimi chórkami i nader wszystko jest również znakomity. Teledyskowy „Hand of Fate” cechuje znakomita gra instrumentów, iście heavy metalowy wokal i niesamowite piękno. A zaczyna się od ostrej gitarki i tak do końca piosenki. Super! Następny w kolejce jest „Wings of Freedom” - spokojny wstęp jest zapowiedzią totalnej power metalowej ekstremy. Mamy tuzin podobieństw do wcześniejszych kawałków, ale utwór się broni w nowatorski sposób. Nie ma w nim żadnej ściemy, żadnego słabego punktu – jest bardzo na miejscu. W „Spanish Eyes” mamy świetne efekty głosowe Hansena – ten to potrafi przyłożyć się do takich „wyżyn”, co tylko pokazuje jego siły wokalne. Troszkę drażni gitara, za mało jest tutaj weny instrumentalistów, utwór tak jakby się „wypalił”, ale już „No Release?” nadrabia straty – dostajemy zadyszki po takiej dawce szybkich riffów. Najlepszy kawałek, moim zdaniem, na „Symphony of Glory”. Instrumentalny „Chamber of Secrets” wprowadza nas w pełną energii i pozytywnej mocy piosenkę „Be Thy Cross My Victory”. Teraz to już sama radocha słuchając tych dźwięków. Prawdziwy majstersztyk. Należą się wielkie brawa całemu zespołowi, że potrafili tak dołożyć do pieca, z taką mocą, że szczęka opada. Pojawiają się frazy po łacinie oraz żeński śpiew, które jednak nieco obniżają ocenę całego numeru, choć to tylko drobne zabiegi, gdyż jako całość mamy tu wszystko, czego potrzeba w takiej muzyce. Koniec płyty wieńczy 10-minutowy „Symphony of Glory”. Już sam początek wokalny odpycha. Niby jest fajnie, gdy do zabawy się przyłączają instrumenty, ale utwór jest niedopracowany, brakuje w nim czegoś, co by przyciągało. Za to ciekawie wypadają solówki na praktycznie całej płycie.
Pozostaje kwestia okładki. Czy już wam się z czymś kojarzy? Kłania się, a jakżeby nie?, „Port Royal” piratów z Running Wild! Nie wiem, czy był to celowy pomysł, ale jak najbardziej trafny. Okładka idealnie pasuje do „Symphony of Glory”. I na tym się to kończy, ale dobra zabawa murowana. Wolę jednakże debiut Gaia Epicus, ale i ten krążek ma coś do zaoferowania. Warto posłuchać, choć tu muzyka dla koneserów power metalu.