Joe Lynn Turner jest na pewno postacią kontrowersyjną. Dla fanów Rainbow może i nie, lecz dla entuzjastów Deep Purple już na pewno. Bowiem, o ile do – i tak dryfującej w kierunku bardziej przystępniejszego grania – Tęczy, jego głos pasował jak ulał, o tyle jako następca Iana Gillana stał już w przedbiegach na pozycji straconej. Aż dziw bierze, że na ten angaż się zdecydował. Brawa za odwagę...
Niemniej Turner, nie tyle co w Fandgango, ale właśnie w Rainbow wyrobił sobie przyzwoitą pozycję negocjacyjną co do startu kariery solowej. Na wabik złapała się Elektra Records.
Label wiązał nawet niemałe nadzieje z zakontraktowaniem Turnera, stąd też zapewne zainwestował troszkę grosza w (pałętający się wciąż gdzieś po youtube’ie) promujący teledysk do „Endlessly” w którym to paradujący w przyciasnych portkach Józio (które wyraźnie sprawiają mu kłopoty w poruszaniu się) czuje miętę do pracownicy biurowej wytwórni.
Turnerowi do odniesienia sukcesu brakowało jednej podstawowej rzeczy – charyzmy. Nawet śledząc archiwalne filmiki nie trudno zauważyć, że nawet taki Graham Bonnet wypadał o niebo bardziej przekonywująco w ‘nieswoim’ „Man On The Silver Mountain”, aniżeli Turner w koncertowych wykonaniach „Stone Cold”, czy „Street Of Dreams” w których współtworzeniu miał w końcu swój udział, przez co mógł dodać własny przekaz emocjonalny.
Jednakże wracając do samej płyty „Rescue You”...
Turner zaangażował do współpracy Roy’a Thomasa Bakera (osławionego współpracą z Queen) na wakacie producenta oraz Alana Greenwooda (parapeciarza z Foreigner), który pomógł frotmanowi Rainbow w pracach nad albumem od strony kompozycyjnej.
Na swoim debiucie solowym Turner poszedł w stronę łagodnego i melodyjnego grania jeszcze dalej niż Blackmore w pierwszej połowie lat 80-tych. Cóż, jeśli wówczas chciało się odnieść sukces to przystępny AOR był ku temu najkrótszą drogą.
Jednakże odkładając złośliowości i uprzedzenia na bok to uczciwie przyznać należy, że „Rescue You” jest i wyprodukowane na poziomie i brzmi (jak tamte czasy) poczciwie i ma kilka naprawdę dobrych numerów.
Zaczyna się od „Losing You” z chwytliwą gitarową zagrywką we wstępie, mocnym śpiewem Turnera i ogólnie całością okraszoną graniem zbieżnym z ówczesnymi poczynaniami Foreigner. „Endlessly” nieprzypadkowo wybrany został ma singiel promocyjny; świetne przebojowe granie, z ciekawą linią melodyczną i łatwo wpadającym w ucho refrenem. Tytułowy „Rescue You” również nie zaniża poziomu, nawet pomimo (do przesady) krzykliwych klawiszowych plam, całość ratuje świetny wokal Turnera, pasujący do tego typu muzyki jak ulał.
Na dobrą sprawę dopiero pierwszym konkretnym kiksem jest „Feel The Fire”; tandetne partie klawiszy drażnią przez całość utworu niesamowicie i nawet pomimo usilnych starań – Turner swoim całkiem przyzwoitym śpiewem nie jest w stanie uratować kawałka. Troszkę kiczowato już robiło się chwilę wcześniej w „Young Hearts” (dzięki troszkę mdłym partiom instrumentów klawiszowych) jednak nie na tyle dramatycznie, aby zaliczyć kawałek do gniotów.
„Get Tough” na szczęście sprowadza nas z powrotem do przywoitego poziomu z otwierających krążek numerów; jest miło dla ucha i przebojowo. Nie można również narzekać zarówno na „Eyes Of Love” (pomimo drażniących fanfarowych klawiszowych zagrywek w refrenie), bardziej rockowe „The Race Is On” (chyba najbardziej zbliżony do poczynań Rainbow), „On The Run”, czy na spokojniejszy „Soul Searcher”.
Wydawnictwa bardzo miło się słucha i na dobrą sprawę jedna chybiona kompozycja nie może rzutować na odbiór albumu jako całość, gdyż jest on więcej niż przyzwoity.
Turner pomysł na płytę miał - idealnie pasujący na połowę lat 80-tych. Dziw bierze, iż jako solista nie osiągnął sukcesu, gdyż „Rescue You” miała wszystko czego wówczas się słuchało; chwytliwość, świetne kompozycje, pierwszoklasowe wykonanie...
Szkoda.