Artrockowy oddział Polskiego Związku Kynologicznego zaprasza na kolejny odcinek cyklu o pudlach, czyli
Poważna muzyka w niepoważnym opakowaniu.
Odcinek pod tytułem "Co się stało, że nie zagrało".
No właśnie, co się stało, że TKO nie udało się odnieść jakiego mierzalnego sukcesu? Nie wiadomo. Teoretycznie wszystko było tak jak powinno - muzyka, image, single też by się znalazły. Mała wytwórnia? Może też, ale jeżeli wiadomości o tej grupie dotarły wtedy nawet do Polski, to chyba z promocją nie było tak najgorzej. No nie poszło. Szkoda.
TKO nie byli typowo pudlowatym zespołem, bo debiutowali jeszcze pod koniec lat siedemdziesiątych bardzo dobrą płytą "Let I Roll". Album sprzedawał się też bardzo dobrze, w krótkim czasie poszło ponad sto tysięcy, tylko wytwórnia zbankrutowała. Na następną szansę muzycy czekali pięć lat, ogrywając się na koncertach, często gęsto supportując naprawdę dużych wykonawców, jak na przykład AC/DC i Van Halen. Zespół w międzyczasie z lekka dopasował image do ogólnie panujących trendów, ale muzyka pozostała taka sama. Nawet w produkcji tych lat osiemdziesiątych specjalnie nie słyszymy, trochę więcej pogłosu i gdzieś tam w tle jakiś syntezator (a i to tylko w „Run out of Town”) – normalnie zdrowy, uczciwy hard-rockowy wygrzew zza Oceanu.
W tej kategorii „In The Face” jest albumem, do którego nie można mieć właściwie żadnych zastrzeżeń. Co prawda zawsze można powiedzieć – a mógłby być jeszcze lepszy. Tylko, że sufit był bardzo blisko. Moim zdaniem była to lepsza płyta niż debiuty Ratt, WASP, niż Theatre of Pain” Motley Crue, czy wiele innych, całkiem dobrych i dużo lepiej sprzedających się płyt innych podobnych wykonawców. Mamy tu same fajne, rockowe numery, fachowo zagrane, nawet z lekkim, bluesowym feelingiem. Zawsze w przypadku takich płyt upominam się o singla – nie ma z tym większego problemu – „Working Girl”, „I Wanna Fight”, albo ballada „I Can Do Without You” przy odpowiedniej promocji mogłyby zaistnieć na listach przebojów. Ale właśnie, promocja. Nie wiem, jak dokładnie z nią było, bo do Polski coś o nich dotarło, również i muzyka – gdzieś tam coś ktoś grał. Dlatego nazwa jakoś mi w głowie przez te wszystkie lata głowy mi się trzymała. W każdym razie album nie zaistniał. Szkoda. Dwa lata później spróbowali jeszcze raz, idąc na spore kompromisy artystyczne – syntezatory, plastikowa produkcja. Też nie wyszło, ale tym razem nie dziwota - „Below The Belt” było po prostu słabe. No i zespół się rozpadł. W każdym razie dwie pierwsze płyty TKO warto znać,
Obecnie niby istnieje, ale właściwie jest to sporadycznie występujący pod tym szyldem Brad Sinsel z różnym składem muzyków towarzyszących.
Nie mogłem odmówić sobie wrzucenia okładki do wydania japońskiego. Zresztą to amerykańskie jest strasznie seksistowskie.
To ja, Tośka. Mój tzw. pan opędzlował temat praktycznie bez mojej pomocy, ale jeszcze zdążę dorzucić swoje trzy grosze. Gdybym ja miała wybierać płytę TKO do recenzowania, wzięłabym na warsztat debiut. Jest lepszy, bez dwóch zdań. Rasowy hard-rock bez żadnych pudlowych i eightiesowych naleciałości, do tego lepszy muzycznie. Poza tym „Below The Belt” wcale nie jest takie złe, tylko za dużo tam syntezatorów i innej elektroniki, zwłaszcza jeżeli chodzi o perkusję.