ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 
Recenzje albumów w serwisie ArtRock.pl
Recenzja albumu Kayanis ─ Mundane w serwisie ArtRock.pl

Kayanis — Mundane

 
wydawnictwo: Produkcja własna / Self-Released 2017
 
1. Mundane [03:30]
2. Healing Lie [06:03]
3. Luminous [04:02]
4. Chapter Two [04:51]
5. Ghostwriter [04:09]
6. March On Shiny Soldiers [04:36]
7. Fine [05:37]
8. Halfway a Sentence [04:33]
9. Tide [05:28]
 
skład:
Patrycja Modlinska - vocals
Dawid Wojtkiewicz - vocals
Kayanis - keyboards, all compositions, lyrics, arrangements and production
Piotr Fanki Mrozicki - guitars
 
Album w ocenie czytelników:
Oceń album:

Pokaż szczegóły oceny
Beznadziejny album, nie da się go nawet wysłuchać.
,0
Istnieją gorsze, ale i przez ten ciężko przebrnąć do końca.
,0
Album słaby, nie broni się jako całość.
,1
Nieco poniżej przeciętnej, dla wielbicieli gatunku.
,0
Album jakich wiele, poprawny.
,0
Dobra, godna uwagi produkcja.
,0
Więcej niż dobry, zasługujący na uwagę album.
,0
Bardzo dobra pozycja, mocno polecana.
,0
Absolutnie wspaniały i porywający album.
,0
Arcydzieło.
,0

Łącznie 1, ocena: Album słaby, nie broni się jako całość.
 
 
Recenzja nadesłana przez czytelnika.
Ocena: 7 Więcej niż dobry, zasługujący na uwagę album.
15.03.2017
(Gość)

Kayanis — Mundane

Moja muzyczna przyjaźń z Lubomirem "Kayanisem" Jędrasikiem trwa już od dekady, kiedy to krótki post w dziale aktualności na portalu ArtRock.PL skierował moją uwagę na ówczesne opus magnum jego kariery - płytę "Where Abandoned Pelicans Die". Przygoda słupszczanina z tworzeniem niebanalnej muzyki trwa jednak o wiele dłużej, albowiem już od 1987 roku, kiedy - nota bene - ja jeszcze dobrze nie rozróżniałem dźwięków, i obfitowała dotychczas w wiele sukcesów, których bardziej spektakularna część przypadła na końcówkę XX stulecia. Jak nietrudno dostrzec obchodzimy więc w tym roku z Kayanisem mały jubileusz. I to nawet podwójny. On 30-lecia pracy artystycznej, ja 10-lecia obcowania z jego niezaprzeczalnym talentem. Czyż mógł wybrać lepszy sposób uczczenia dwóch tak okrągłych rocznic, niż wydanie nowego materiału?

1 marca ukazał się, na razie jedynie za pośrednictwem niezastąpionej ostatnio, zarówno dla pragnących pozostać panami swej wizji, twórców, jak i poszukującego odbiorcy, platformy bandcamp, nowy album Jędrasika nawiązujący tytułem do swego ledwie dwuletniego poprzednika. Po "Transprozaice" nadchodzi, a w zasadzie już z nami jest "Prozaika". Ciekawa jest strategia marketingowa tego wydawnictwa. Otóż autor rozpoczął jego promocję… już po jego wydaniu, po 1 maja zamierza udostępnić je na wszystkich platformach strumieniowych, natomiast wypuszczenie fizycznej płyty CD planowane jest na jesień tego roku.

Z linków do recenzji poprzednich dwóch płyt muzyka, dostępnych pod niniejszą pisaniną, oraz z informacji od "Dobrego Wujka Google" bez trudu wywnioskujecie, że "Kayanis wielkim artystą był". Czy nadal nim jest? Czy udało mu się obronić cokół własnego pomnika w świadomości dotychczasowych odbiorców? Postaram się odpowiedzieć na te niełatwe pytania w kilku kolejnych akapitach.

Pisząc o "Transmundane" wysnułem tezę, że Kayanis jest typem twórcy ciągle uciekającego swemu odbiorcy do przodu, jak ognia unikającym jakiegokolwiek zaszufladkowania. "Mundane", mimo nawiązania w tytule, do prekursorki, w stu procentach ją potwierdza. Choć dokładniejsza lektura albumowej notki odrywa sekret, że niektóre kompozycje muszą mieć nawet ponad 6 lat, albowiem cały materiał był nagrywany w latach 2010-2016 w autorskim studiu kompozytora, a więc kolejna wolta stylistyczna nie była do końca planowana w ciągu ostatnich 24 miesięcy. Nie zmienia to faktu, że jest to wolta drastyczna, po raz kolejny pozostawiająca słuchacza, który zdążył już sobie wyrobić jakąś opinię i odium oczekiwań co do kierunku ewolucji muzyki Kayanisa, w całkowitym osłupieniu i stuporze. No cóż, nie lubi Pan Lubomir widocznie ludzi, którzy nie potrafią za nim nadążyć:) Chwalebna to z jednej strony postawa, Prawdziwego Artysty, który nie pozwala się skrępować twórczo oczekiwaniom gawiedzi, co budzi tym większy szacunek w czasach, gdy taki Steve Hackett twierdzi, że Genesis nie jest mu do niczego potrzebny, równocześnie grając 4-letnie tournee z materiałem z ...Revisited. Z drugiej jednak strony, jest to na dłuższą metę dosyć ryzykowna dezynwoltura, która może zaowocować alienacją ze strony publiki, czego oczywiście autorowi z całego serca nie życzę.

Cóż więc jest takiego nowego i w tej nowości "strasznego" na "Mundane" spytacie? Była już kosmiczna elektronika spod znaku science-fiction na "Synesthesis", był muzyczny seans terapeutyczny na ilustracyjnym "Transmundane", był barokowo-symfoniczny i progresywno-epicki przepych na "Pelikanach" i choć znajome nazwiska wokalistki Patrycji Modlińskiej i gitarzysty Piotra "Fanki" Mrozickiego, rzucające się w oczy w książeczce, mogły admiratorom tego ostatniego wcielenia przyjemnie podnieść ciśnienie, na myśl o sentymentalnym powrocie na "cmentarzysko"… nic z tych rzeczy! Mamy tu bowiem moi drodzy do czynienia, ni mniej ni więcej, z albumem złożonym z 9 piosenek. Tak, piosenek! Nie utworów, nie kompozycji, tylko piosenek właśnie, krótkich form, w których główną rolę odgrywa głos ludzki, tekst i linia wokalna. Podział ról nie wyszedł do końca po dżentelmeńsku, bowiem nowa twarz, a w zasadzie gardło męskie - Dawid Wojtkiewicz - wykonuje cztery utwory, wspomniana już wyżej Patrycja Modlińska trzy, zaś dwa to mniej lub bardziej równoprawne duety. Pani Patrycja wspomaga oczywiście "brzydszego" kolegę harmoniami wokalnymi oraz krótkimi wejściami w jego "wykonach". Całość muzycznie oscyluje w okolicach inteligentnego electro-popu (już widzę te zmarszczone nosy). Nie zniechęcajcie się jednak zbyt wcześnie, proszę. Nie zapominajmy z jakiego kalibru kompozytorem mamy tu do czynienia. Tak jak 10 lat temu "Pelikany" stanowiły swoistą odtrutkę na Rubika, tak teraz można by śmiało wykorzystać "Prozaikę" jako materiał do korepetycji dla takiej, za przeproszeniem, Natalii Nykiel, jak robić krótkie formy w elektronicznym sosie, o singlowej nośności, bez uczucia obciachu i sztampy. Bo Kayanis dba o bardziej wybrednego, artrockowo ukształtowanego słuchacza. Mimo, że, oprócz elektronicznych bitów, korzysta z automatu perkusyjnego, nie ma on w żadnym momencie żenującego posmaku sztuczności, a w drugiej części "Healing Lie" wchodzi nie gorzej niż niejeden rodzimy, prog rockowy perkusista, zaś w najpiękniejszym na płycie "Chapter Two" kreuje iście etniczny klimat. Jędrasik potrafi zaintrygować ciekawą figurą basową, jak choćby w "Luminous", czy " Chapter Two". Z właściwym sobie wdziękiem i lekkością wplata delikatny theremin w "Ghostwriter", dogrywa piękne fortepianowe intra ("March On Shiny Soldiers","Fine") i kody ("Healing Lie"). Gitary, mimo rozbudzonych przez obecność na pokładzie Piotra Mrozickiego apetytów, jest jak na lekarstwo. W zasadzie ma ona swoje 5 minut jedynie w finale  "Healing Lie", zbliżając go tym samym niebezpiecznie do estetyki... Archangelicy. Jasne podkłady fortepianowe, zmiksowane z elektroniczną rytmiką przynoszą miejscami na myśl... współczesne Disperse, a motoryczny, bezwstydnie syntetyczny refren "March On Shiny Soldiers" niesie w sobie dalekie echa riffu z "Empty" Anathemy. Udało się też szczęśliwie uniknąć poddania się irytującej mnie ostatnio, wszechobecnej modzie na wykorzystanie brzmienia uilleann pipes.

Prawdziwą siłą tej płyty są jednak przepiękne linie wokalne - bardzo rzadko przetworzone, nienachalne, niebanalne, często w niezwykle skomplikowany sposób zdublowane, w obrębie jednego wokalisty, jak i w duetach - ultra dramatyczny "Fine" jest tego najlepszym przykładem. I tu niestety malutki kamyczek do ogródka Kayanisa. Wokaliści często zwyczajnie nie dźwigają tych kompozycji. O ile jeszcze Patrycja Modlińska prezentuje się o niebo lepiej, momentami genialnie imitując, choć nie wiem, czy był to efekt zamierzony, chociażby Petronellę Nettermalm ("Chapter Two","Ghostwriter"), czy Sabinę Godulę-Zając ("Healing Lie"), ale i dysponując własnym rozpoznawalnym, niezwykle kruchym i ażurowym wokalem z minimalnym polskim akcentem ("Halfway a Sentence" to jej popis), o tyle Dawid Wojtkiewicz miejscami zwyczajnie irytuje i to nie tylko swoim wyjątkowo "polskim" angielskim, ale przede wszystkim ekspresją i drobnymi, acz licznymi wpadkami w doborze dźwięków. A niestety procentowo jego głosu jest na płycie więcej. Moim skromnym zdaniem te kompozycyjne perełki zasługują po prostu na wykonawców z jeszcze wyższej półki, na oprawę, nie w srebro, a w złoto, czy nawet platynę. Ten drobny mankament rekompensuje jednak przekaz słowny. Lubomir Jędrasik jest zapalonym miłośnikiem języka angielskiego, tłumaczenia są jego drugim życiem (choć nie znalazłem tu ani śladu sagi o Pokemonach:) i myślę, że to był główny powód uderzenia po latach w piosenkowe rejony. Niby nie jest to typowy koncept liryczny, opowiadający jedną historię, jednak niezwykle poetyckie, mimo oszałamiającej elokwencji, teksty spaja motyw współczesnego nam świata i jego wpływu zarówno na jednostkę, jak i relacje międzyludzkie. Miejsca, które wysysa z człowieka poczucie indywidualności, wpycha jednostki słabsze w szpony, napędzanego zidiociałymi środkami masowego przekazu, konformizmu, zaś niepokornych pragnie doprowadzić do samozagłady ich własnymi rękami za pomocą depresji, wywołanej wciąż piętnowanym poczuciem niedopasowania do standardu posłusznych, konsumpcyjnych mas, bądź zgładzić przy wykorzystaniu tychże mas. Takie ponure przesłanie nosi w sobie utwór tytułowy, gorzki zarzut wobec rzeczywistości, "Healing Lie", senny dialog z głęboko uśpioną własną wrażliwością, "Ghostwriter", obnażające sterujące mechanizmy mediów, "March On Shiny Soldiers", niezwykle jadowity opis starcia z zaprogramowaną konsumpcjonizmem, konformistyczną armią współczesności, czy "Halfway a Sentence", opisujący rządy form i słów kluczy nad naszym życiem. "Luminous" stawia miłość jako jedyne światło nadające naszemu życiu prawdziwej wartości. "Fine" to poruszający obraz rozpadającego się, związku lub krytyka przelotnych relacji, tak typowych w ostatnich latach, którym zewsząd próbuje się nadawać walor jedynie słusznej normalności. "Tide" to historia związku dojrzałego, który może trwać mimo widniejącej na nim mapy blizn. Liryki jak to liryki, są oczywiście wieloznaczne interpretacyjnie i nie roszczę sobie jakichkolwiek pretensji do celności moich niegodnych interpretacji. Poczytajcie, posłuchajcie, znajdźcie w nich inny sens sami - zachęcam.

Jak tu podsumować tę płytę? Odpowiedzieć na pytanie o stan cokołu? Jeśli Kayanis rzeczywiście ma w świadomości odbiorcy swój pomnik, to musi to być bardziej puste miejsce zarezerwowane dla niego, niźli jakiś stały postument. To artysta płynny, nie trzymający się żadnej formy, ale każdej, którą zdecyduje się przybrać, potrafiący nadać swój szlif i najwyższą w jej ramach jakość. Nie inaczej jest i tym razem. A jeżeli nie pasuje wam aktualna postać muzyka, poczekajcie na kolejną reinkarnację, ale nigdy na dłużej nie spuszczajcie go z oka i ucha, a jeszcze wiele razy pozytywnie was zaskoczy. Ja tak właśnie czynię. Podwójny jubileusz wypadł doprawdy okazale. I shall blaspheme no more...

 
Słuchaj nas na Spotify
ArtRock.pl RSS
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.