Scenka przy radiu; leciało Leave a Light On Belindy Carlisle:
- Amatorszczyzna.
- Co ty chcesz, dobra piosenka, z Harrisonem do tego.
- Chwytliwa, owszem, ale posłuchaj, jak ona śpiewa. Może ja się nie znam, ale szczyt techniki wokalnej to nie jest.
- Czepiasz się. A Patti Smith to co?
- Patti jest cudowna! Nawet kiedy trochę zawodzi, trochę krzyczy, albo trochę jak gdyby krztusi się słowami, to i tak zawsze od razu wiesz, że to ona. Do tego ma specyficzną wymowę – a może raczej wyśpiew, w odniesieniu do muzyki to chyba byłoby lepsze słowo. Bardzo charakterystyczna jest. Charakterna zresztą też. Poza tym pamiętaj, że to w zasadzie śpiewająca poetka, a nie wokalistka w stanie czystym.
- A podobno nie lubisz poezji śpiewanej.
- Bo nie lubię, oprócz wrocławskiej piosenki Zwoźniaka, którą chętnie nucę, idąc wieczorem przez Grunwald. Acz to wyjątek. Albo słucham muzyki, albo czytam teksty - kiedy mam odbierać naraz jedno i drugie, mózg mi się przegrzewa. Zresztą w Polsce poezja śpiewana muzycznie to zwykle harcerskie brzdąkanie przy ognisku. Kiedy mówiłem śpiewająca poetka – singing poet byłoby lepsze, po polsku końcówki rodzajowe komplikują sprawę – chodziło mi raczej o Jima Morrisona. A Doorsów przecież bardzo lubię. Patti też, zwłaszcza kiedy daje czadu. Horses mnie nie całkiem bierze, za wolne, ale Radio Ethiopia jest kapitalne. Mocno rockowa płyta.
- Bez brzdąkania?
- No może trochę się znajdzie, ale nawet jeśli, to w duchu raczej psychodeliczno-progresywnym, a nie ogniskowym. A poza tym, od pierwszego kawałka, Ask the Angels, raczej bach! i poszli.
- Ostatnio mówiłeś jebut i poszli.
- Ale tak mówiłem o prymitywach – na swój sposób genialnych, ale prymitywach – z Hawkwind, Patti jest bardziej wyrafinowana. Niektórzy podciągają ją pod punk, chyba zwłaszcza Ethiopia właśnie dałaby się tak zakwalifikować, ale moim zdaniem to dosyć naciągane. Za dużo poezji, za dużo fortepianu – mało punkowy instrument, czyż nie? – za dużo nastrojów – ciężkich, ciemnych, ale nastrojów. Zresztą te rockery też wcale nie są takie proste – posłuchaj kiedyś, jak tam się zespół zwija.
- Zwija?
- No trochę roboty przy instrumentach tam mają, trzy akordy, darcie mordy to to nie jest. Słyszałaś kiedyś Nadira Hammilla? Dla mnie jest bardziej punkowy.
- Nie przeginasz z tym Hammillem?
- Nie, dlaczego? No może ciut, ale to z niekompetencji, wiesz przecież, że na punku znam się nie lepiej niż na skandynawskim baroku.
- To było coś takiego?
- Nie mam pojęcia. Nic nie szkodzi, teraz modnie jest nic nie wiedzieć. Wracając do Patti…
- Rzadko mówisz o muzykach po imieniu.
- Muzykach? Ja do brata nie mówię po imieniu. Ale przyznasz, że Smith to mało dystynktywne nazwisko. Chociaż ona sama je chyba lubiła – kiedy wyszła za Sonica Smitha, dawnego gitarzystę MC5, tych protopunków z Detroit, to niektórzy złośliwi mówili, że wybrała akurat jego, żeby nie zmieniać nazwiska.
- Znowu to powiedziałeś.
- Co?
- Punk.
- Ale powiedziałem obok, a nie o niej samej. Ona była w latach 70. nawet za ładna jak na punka. Wracając do muzyki – wiesz, jak ja uwielbiam amerykański rock.
- Wiem. Wszystkie trzy płyty.
- No, może i z dziesięć by się znalazło. A druga płyta Patti Smith to na pewno jedna z nich. Nawet jej tytuł mi się podoba. Jest znakomita. Oryginalna, z jednej strony szorstka i ostra, z drugiej subtelna i wyrafinowana. Na swój sposób – bardzo piękna rzecz.
- Amen?
- Amen.