Dwa razy widziałem już Rendezvous Point na żywo i jakoś nie było czasu napisać o tym albumie. Przypomnę, że kapela gościła u nas w Warszawie w ramach ubiegłorocznej trasy z Leprous, była też i w tym roku, podczas festiwalu Warsaw Prog Days w Progresji. Anonimowi zatem dla polskich fanów być nie powinni, a jednak tekstów o ich muzyce w kraju nad Wisłą ze świecą szukać. Nadróbmy zatem tę zaległość.
To norweska formacja, której początki sięgają 2010 roku, założona przez muzyków związanych z Uniwersytetem Agder w Kristiansand. Solar Storm, wydany nakładem znanej niezależnej wytwórni Karisma Records (wydającej między innymi progresywne Airbag i Magic Pie), jest ich debiutem. Wcześniej chwalili się tylko singlami Implode i Wasteland.
Do tego kapela ma naprawdę interesujący skład. Przede wszystkim ich bębniarzem jest jeden z najbardziej utalentowanych perkusistów młodego pokolenia, ledwie 24-letni Baard Kolstad, grający w Borknagar, ICS Vortex (zespole byłego wokalisty Dimmu Borgir), czy wreszcie w Leprous. A ma jeszcze na swoim koncie między innymi współpracę z Solefald. Gitarzystą jest związany także z ICS Vortex i Solefald Petter Hallaråker. Zwraca też uwagę, posiadający duże możliwości wokalne, Geirmund Hansen. No i nie można zapomnieć o atrakcyjnej basistce, Gunn-Hilde Erstad, świetnie prezentującej się na koncertach.
Sami muzycy klasyfikują swoją muzykę jako melodyjny progresywny metal. To niewątpliwie zbyt uproszczone podejście do tematu. Solar Storm przynosi bowiem siedem kompozycji i trzy kwadranse (i bardzo dobrze, bo przy tak intensywnym graniu, trudno zarzucić albumowi nudę) muzyki o wiele bardziej złożonej strukturze. Dobrze charakteryzuje ją otwierający płytę Through the Solar Storm. Potężne, masywne gitarowe riffy, niestandarowe podziały rytmiczne, wzniosły i emocjonalny, operujący w wysokich rejestrach wokal Hansena, nisko osadzony bas oraz wszechogarniająca majestatyczność i klimat. To być może najlepszy utwór na płycie. Ale później wcale nie jest gorzej, choć już chyba nie aż tak melodyjnie. Każdy jednak utwór cechuje bogata i „nerwowa” sekcja rytmiczna, trudno też zapomnieć o sporej roli instrumentów klawiszowych. Ich wyraziste tła (czasami mocno Hammondowe w wyrazie) nadają całości aranżacyjnej epickości. Słychać tu dobry muzyczny warsztat podkreślony dodatkowo soczystym i selektywnym brzmieniem, co w sumie nie powinno dziwić, bo album miksowany i masterowany był w Fascination Street Studios.
Krążek powinien w pierwszej kolejności zainteresować fanów Leprous, nie powinni nim pogardzić również miłośnicy Katatonii, Haken, Devina Townsenda, czy wreszcie - ogólniej rzecz ujmując - wielbiciele bardziej matematycznego i djentowego podejścia do ciężkiego grania. Dobry debiut.