Dokształt koncertowy – semestr piąty.
Wykład dziesiąty.
Kilka miesięcy temu arcybiskup wrocławski wydał zarządzenie, że zabrania się wykonywania w kościołach innej muzyki niż tradycyjna liturgiczna. No cóż, oczywiście, że ma do tego prawo. Ale gdyby jego odpowiednik z Montrealu, sprawujący tam wtedy rząd katolickich dusz w latach siedemdziesiątych, był równie zasadniczy, to być może nie powstałaby naprawdę bardzo piękna płyta.
30 listopada 1972 roku w montrealskiej katedrze św. Józefa odbyła się premierowe wykonanie „Mszy za Zmarłych”, autorstwa Pierre’a Harela, klawiszowca grupy Offenbach. Była to jak sama nazwa wskazuje normalna msza, z celebransem, wiernymi i oczywiście z grupą tych, których bardziej interesowała muzyka, a nie przeżycia religijne. W każdym razie wszyscy zachowywali się grzecznie, bo do żadnych ekscesów typu katedra w Reims nie doszło, a publiczności/wiernych było sporo – pięć tysięcy.
Kiedy słuchałem tego po raz pierwszy byłem bardzo zaskoczony, bo w pewnym momencie urwała się muzyka i usłyszałem początek liturgii mszy świętej. No tego nie spodziewałem się na rockowej płycie. Tyle, że pierwotnie ich na płycie nie było. Pierwsze wydanie Barclay z 1973 roku zawierało samą muzykę, a wszystkie liturgiczne fragmenty znalazły się na wznowieniu z 2008 roku – nie będę udawał, że znam czy mam pierwsze wydanie na analogu. Dotarło to do mnie na kompakcie i to nawet niespecjalnie dawno.
Łączenie sacrum z rockowym profanum zaczęło się już w drugiej połowie lat sześćdziesiątych, jak tylko rock trochę wydoroślał. Były to czasami bardzo udane próby, ale nie przypominam sobie albumu koncertowego tego typu, a do tego nagranego faktycznie podczas mszy. Prog-rock już założeń programowych był zawsze bardziej związany z muzyką klasyczną i można powiedzieć, że w jakiś sposób takim wykonawcom było łatwiej. Wystarczyło „tylko” skomponować odpowiednią muzykę.
Cała płyta utrzymana jest w klimacie sakralno – prog-rockowym – czyli chóry, czyli organy, czyli ewidentna przewaga instrumentów klawiszowych, chociaż i sekcja i gitary też zaznaczają swoja obecność – na przykład finał „Pax Vobiscum”, druga część „Requiem”, lub „Finale D’Edgar” (ale tego utworu w wersji pierwotnej nie było). Jednak właśnie – zaznaczają. Bo dominują zupełnie inne brzmienia. Co do różnic miedzy winylowym a kompaktowym wydaniem – są i to dosyć znaczne. Nawet nie chodzi tylko o same elementy liturgii, ale głównie o te utwory, które pierwotnie nie znalazły się na płycie. Bez nich „Saint-Cghrone De Neant” byłoby jeszcze bardziej organowo-chóralne, bardziej patetyczne i dostojne, bo te obecnie dołożone wnoszą sporo ożywienia i wcale nie narusza sakralnego charakteru dzieła. W każdym razie nowe i stare wydanie to dwie raczej różne płyty.
Trudno nazwać Offenbach pionierami gatunku, bo raczej nie wychodzą poza pewne sprawdzone już wtedy rozwiązania, chociażby „Pax Vobiscum”, które mi osobiście najbardziej przypomina pierwszą część „Bema pamięci żałobnego rapsodu”, a ponieważ nie wydaje mi się, żeby muzycy grupy znali to dzieło Niemena, to pewnie jakąś inspiracją było dla nich „Atom Heat Mother” i „Valentyne Suite”. Przyznam jednak, że nie ma to dla mnie specjalnego znaczenia, bo jest to bardzo interesująca płyta, powiem więcej – jest to bardzo dobra płyta.
A teraz pytania.
Ponieważ trudno mi było wymyślić jakie pytania dotyczące Offenbach, zastanawiałem się nad pytaniami dotyczącymi spraw kościelnych – na przykład dlaczego kardynał Bernard Law, arcybiskup bostońskiej diecezji, który przez kilkadziesiąt lat z premedytacją tuszował molestowanie dzieci przez podlegających mu księży, po ucieczce do Watykanu przed amerykańskim wymiarem sprawiedliwości, został tamże archiprezbiterem Bazyliki Santa Maria Maggiore zamiast najwyżej młodszym sraczowym? Ale to raczej pytanie do arcybiskupa Dziwisza, wtedy papieskiego sekretarza, ale wątpię, żeby był skłonny na nie odpowiedzieć.
Dlatego coś innego: