Wprawdzie po wojnie państwa Europy Środkowej za sprawą jednego z byłych wychowanków tyfliskiego seminarium chcąc nie chcąc stały się rodzeństwem w ramach obozu pracy i pokoju, niemniej, jak na rodzeństwo przystało, różniły się od siebie w zauważalnym stopniu, chociażby pod względem zamordyzmu władz czy też poziomu zapełnienia sklepowych półek. I tak na przykład w biednej Polsce margines swobód w pewnych dziedzinach, przede wszystkim w kulturze, był w porównaniu z sąsiadami dość szeroki, ale za to w ujętej w kleszcze proletariackich dłoni towarzysza Honeckera NRD łatwiej było kupić buty czy aparat. Najbardziej od innych krajów regionu odróżniały się: Albania, zawzięcie forsująca autarkię i upstrzona tysiącami bunkrów powstałymi na wypadek inwazji wrażych imperialistów, a także Jugosławia, która była demoludem najbliższym Zachodowi. Swą wyjątkową pozycję zawdzięczała temu, że jako jedyny kraj europejski wyzwoliła się spod niemieckiej okupacji w większości własnymi siłami, korzystając z pomocy, jaką Josip Broz Tito, przywódca tamtejszej partyzantki, sprytnie uzyskał zarówno od Rosji, jak i od aliantów zachodnich. Poza tym samo oddalenie od granic Sowietskogo Sojuza sprawiało, że Jugosłowianie na więcej mogli sobie pozwolić.
Proszę wybaczyć ten historycznej natury wstęp, ale bez pobieżnego naszkicowania panoramy politycznej ówczesnej Europy trudno byłoby wyjaśnić, czemu akurat w Jugosławii scena rockowa rozwinęła się w latach 70. tak bujnie. Względny liberalizm tamtejszych towarzyszy sprawiał, że zachodnich płyt nie traktowano tam jak imperialistycznej dywersji – wychodziły w zasadzie na bieżąco, i to nie pojedyncze, przypadkowe tytuły, ale często całe dyskografie – a muzycy rockowi mogli działać w jako-takim spokoju, dzięki czemu powstał różnorodny i do dziś zdolny zaciekawić rock-fana dorobek. Nawet decentralizacja kraju, wymuszona skomplikowaną sytuacją narodowościową, miała pewne znaczenie, albowiem funkcjonowanie kilku firm płytowych, a nie jednego wszechwładnego molocha, sprawiało, że młode zespoły miały większą szansę zaistnienia.
I właśnie tak się stało w przypadku Drugiego načinu. O ile bowiem wytwórnie z ich rodzinnego Zagrzebia, Jugoton i Suzy, odmówiły wydania ich debiutanckiej płyty, o tyle kierownictwo PGP RTB (Produkcija gramofonskih ploča Radio televizije Beograd), zauroczone okładką, podpisało kontrakt z grupą nawet bez przesłuchania materiału. I chyba dobrze na tym wyszło, sprzedaż płyty sięgnęła bowiem złotego poziomu, o czym świadczy lśniąca gwiazdka drukowana na okładkach kolejnych wydań – osobiście taki egzemplarz posiadam. Niemniej odniesiony przez nią sukces nie przełożył się na karierę zespołu, który rozpadł się pod koniec 1976 roku, a potem wprawdzie okresowo powracał na scenę, nawet dochrapał się drugiej płyty w roku 1982, w 2000 roku zaś supportował w rodzinnym Zagrzebiu Jethro Tull, aliści były to wszystko promienie bijące od owej złotej gwiazdki, która w 1975 zasłużenie trafiła na okładki ich debiutu. À propos szaty graficznej – nieczęsto po tej stronie Żelaznej Kurtyny zdarzały się okładki rozkładane. A tu proszę bardzo – gatefold z porządnego lakierowanego kartonu. Z pięcioma długowłosymi facetami strojącymi cokolwiek pretensjonalne miny oraz ich lustrzanym odbiciem na froncie. Z artystycznym, utrzymanym w dziwnej kolorystyce ujęciem linii niskiego napięcia na tyle. Z wnętrzem, zawierającym cztery zdjęcia kobiet, jeden kadr z jesiennymi liśćmi, jeden portret zbiorowy zespołu – dla odmiany z minami umęczonymi – oraz wedutę starego Zagrzebia. I przede wszystkim dwie roznegliżowane blondynki tulące się pośród owsa. Wymieniam to wszystko z powodu niebagatelnej roli, jaką ta okładka odegrała, a ponadto staram domyślić się, jaka myśl przyświecała Danijelowi Popoviciowi, podpisanemu jako odpowiedzialny za design albuma. Pewnie taka, jak i perkusiście Borisowi Turinie, który obok nazwiska prócz bubnjevi i udaraljke ma też dopisek koncepcija albuma. Owa koncepcija nie jest zbyt wyszukana – ot, tęskność na wiosnę.
Ale za to muzyka ładna i wcale zróżnicowana. Początek może być nieco mylący, Opet zaczyna się bowiem ostrym gitarowym wstępem i falsetowym, wibrującym krzykiem à la Ian Gillan, zaraz jednak przechodzi w na wskroś rockową piosenkę. I to udaną – chwytliwa melodia, tu wtręt fletu, tam spowolnienie, ówdzie przyspieszenie muzycznej akcji i już jest przyjemnie. Carstvo samoće, oparte na tętniącym gitarowym riffie i zwieńczone gitarowym solem niebezpiecznie podobnym do partii Blackmore’a z Highway Star, kontynuuje ten hardrockowy kierunek. Wyraźnie słychać sympatię do Deep Purple, jednakowoż muzyka Drugiego načinu jest łagodniejsza, o ciężarze gatunkowym porównywalnym z Wishbone Ash albo Jethro Tull. Na szczęście ich epigoństwo było mocno fragmentaryczne i niezbyt nachalne, przeto skłonny byłbym je im wybaczyć. Zwłaszcza że dysponowali nieczęstą umiejętnością komponowania sensownych rockowych ballad, które do tego umieli rozciągać bez zanudzania słuchacza. Właśnie takie jest Na mom dlanu. Trwa przeszło jedenaście minut, lecz wcale nie zerkam na cyferblat z niemą nadzieją: „Kiedy oni wreszcie skończą?”. Podobnie niespiesznym – acz przełamanym szybszym segmentem środkowym – utworem jest Lile su kiše, tyle że w przeciwieństwie do poprzednika trąci nieco ludowizną. Žuti list to natomiast żwawy, zgrabny instrumental z melodią prowadzoną głównie przez flet. Całość wieńczy Stari grad, z dzwonami, fletami, chóralnymi zaśpiewami i słowiańskim kolorytem. I cokolwiek niebanalną jak na ten typ utworu rytmiką. Wyjątkowo udana rockowa ballada.
O Drugim načinie krótko powiedziałbym na zakończenie tak – może i nie odkryli niczego specjalnego, ale ich samych warto odkryć dla siebie.