Ze znaczną dozą pewności założyć można, iż muzykom Caravan, jako nieodrodnym synom Albionu, znana była humorystyczna powieść Jerome’a Klapki Jerome’a pt. Trzech panów w łódce (nie licząc psa). I w Polsce cieszy się ona sporą popularnością, co jak na dziełko wydane przed 125 laty, ukształtowane przez całkowicie odmienną sytuację społeczną i oparte na specyficznym poczuciu humoru zupełnie innej nacji, jest dość niezwykłe i dowodzi klasy autora. Jerome włożył w usta jej bohaterów istne mrowie tyleż przewrotnych, co trafnych stwierdzeń, w tym moje ulubione: Praca mnie fascynuje. Mogę siedzieć i patrzeć na nią godzinami. Jako patentowany leń mógłbym się pod tym podpisać obiema rękami. Jednakże niemal stachanowska pracowitość członków kanterberyjskiego kwartetu stała w jawnej do niej opozycji. Dopiero co, we wrześniu 1970 roku, światło dzienne ujrzał ich drugi studyjny album - którego długaśny tytuł przypisywany jest Spike’owi Milliganowi, tuzowi brytyjskiej satyry - a już weszli do studia Dekki, by pod czujnym, lecz pełnym sympatii spojrzeniem młodego producenta Davida Hitchcocka rozpocząć pracę nad kolejnym longplayem. Najwyraźniej Apollo miał podówczas dobry humor i hojnie zsyłał progresywnym grupom natchnienie, albowiem szło im jak z płatka – przy czym wena dopisała głównie kuzynom Sinclairom; wkład kompozytorski Pye’a Hastingsa był znacznie skromniejszy niźli przy wcześniejszych płytach. Na warsztat wzięli wtedy kompozycje: Group Girl (trafiła na płytę jako Golf Girl), It’s Likely to Have a Name Next Week (przemianowana potem na Winter Wine) oraz Dave’s Thing, z której rychło wykształciła się suita Nine Feet Underground.
Po jesiennej trasie koncertowej muzycy wrócili do krainy konsolet i magnetofonów – z tym, że nie do Deccowskiego kompleksu w Broadhurst Gardens, lecz do świeżo otwartego studia AIR przy Oxford Street, ukochanego dziecka opromienionego sławą piątego Beatlesa producenta George’a Martina. W tym bardzo nowoczesnym jak na swoje czasy obiekcie nie tylko nagrali na nowo wszystkie piosenki z pierwszej strony przyszłego krążka, ale i zarejestrowali utwory, które ostatecznie nań nie trafiły, tj. Frozen Rose (I Don’t Know Its Name Alias the Word) oraz Aristocracy. 8 kwietnia AD 1971 trzecia płyta Caravan pojawiła się na rynku, gustownie wydana przez Deram w laminowanej, rozkładanej i pięknie zilustrowanej przez Anne-Marie Anderson okładce. A że to okładka – o powierzchni przeszło stopy kwadratowej – stanowiła pierwszy element albumu zwracający uwagę klientów sklepów muzycznych, nie dziwota, iż longplay rozszedł się w przeszło stutysięcznym nakładzie, co jak na progresywne wydawnictwo było bardzo dobrym wynikiem, porównywalnym chociażby z Selling England by the Pound. Także krytyka, łącznie z wpływowymi prezenterami BBC Radio One, Johnem Peelem i Alanem Blackiem przyjęła album ciepło, doceniając oryginalność i finezję Caravanowych propozycji muzycznych. Zresztą do dziś w dość zgodnej opinii sympatyków rocka In the Land of Grey and Pink uchodzi za najlepszą płytę formacji i jeden z najprzedniejszych manifestów sceny Canterbury w ogóle. Osobiście stawiam na równi opisane już przeze mnie przed laty If I Could Do It All Over, I’d Do It All Over You, uważając, iż dopiero zestawienie obu krążków stanowi wykładnik możliwości, więcej nawet, wielkości Caravan. Obydwa zachowują charakterystyczną dla grupy lekkość brzmienia, pogodnie melancholijny nastrój, wyrażone w tekstach zacięcie humorystyczne, jednakże na każdym z nich akcenty muzyczne zostały rozstawione inaczej – If I Could… wyraźnie ciąży w stronę jazzu, In the Land… natomiast jest bardziej zdyscyplinowany formalnie, ma charakter bardziej piosenkowy, chwilami wręcz popowy, co podkreśla także bardziej ułożona produkcja. Bynajmniej nie umniejsza to jego wartości artystycznej - wszak pisanie wdzięcznych a niepopadających w banał melodii jest nie lada sztuką. Sztuką, którą muzycy Caravan posiedli jak mało kto.
Płyta zaczyna się nietypowo jak na prog-rock, bo od partii puzonu, z której następnie wyrasta Golf Girl, chwytliwa piosenka, spointowana długim segmentem instrumentalnym ze zduszonym melotronem i wartkim, jakby przemykającym chyłkiem fletem. Jest to jeden z tych utworów, które same cisną się na wargi, kiedy akurat człowiek poczuje potrzebę pogwizdania. Co najmniej równymi walorami melodii czaruje Winter Wine, z fantastycznym baśniowym tekstem i ciekawą – choćby pod względem samego brzmienia – solówką na organach. Po tyleż rytmicznym, co dowcipnym tekstowo Love to Love You następuje utwór tytułowy. Udanie kontynuuje linię programową płyty, ot co. W ogóle cały zgromadzony tutaj materiał jest nadzwyczaj spójny stylistycznie, toteż nie bardzo można o nim pisać na zasadzie: w tym to, a w tamtym tamto. Również ośmioczęściową suitę Nine Feet Underground trudno pokroić na plasterki i oglądać każdy pod mikroskopem. Jest w niej, i to w dużej ilości, wszystko to, co charakterystyczne dla Caravan. Melodie? Są, i to świetne. Potoczyste organowe solówki? Nawet kilka. Wybitny basista? Z lekkością i śmiałością pływa w niskich rejestrach, jak zwykle zresztą. Odrealnione teksty i przekorne tytuły? Takoż, vide Złap dziadka za nos. Trzeba przyznać, że niesłychanie zgrabnie udało się muzykom Caravan i ich producentowi pozszywać w całość kawałki napisane przez różnych autorów – wyszła im nie tylko godna następczyni For Richard z poprzedniego longplaya, lecz także jedna z najlepszych suit prog-rocka. I odróżniająca się od innych przede wszystkim jednym drobiazgiem – brakiem wstępu. Żadnych szumów wichru, żadnego grania na kieliszkach – od razu wchodzimy w środek muzycznej akcji.
Czterdzieści pięć lat stuknie niebawem temu albumowi. A on wciąż bynajmniej nie spoczywa dziewięć stóp pod ziemią jak zimny nieboszczyk. Wprost przeciwnie, ma się dobrze i dalej czaruje słuchaczy, nawet młodszych odeń o całe pokolenie, muzykom zaś świeci jako przykład. Zasłużenie, niech świeci drugie tyle!