Prog z (czerwoną) kapustą – Vierte Ausgabe.
Opowiadać o muzyce rockowej z NRD bez Karatu – to tak jak opowiadać o polskim rocku pomijając Budkę Suflera. Oba zespoły zaczynały od bardziej złożonego formalnie, progresywnego grania, by stopniowo przejść w mocno syntezatorowe brzmienia z pogranicza elektronicznego popu i rocka, po czym powrócić do bardziej rockowych brzmień; oba też odniosły w pewnym momencie wielki sukces komercyjny. Budka sprzedała około miliona sztuk „Nic nie boli tak jak życie”; Karat ma na swoim koncie „Błękitną Planetę”, najlepiej sprzedawany album w historii NRD (szacunkowo ok. 1.3 mln sztuk; płyta dobrze się też sprzedawała w RFN). No to dzisiaj będzie o „Der blaue Planet”.
Płyty Karatu były z reguły dziełami trochę rozkojarzonymi, na zasadzie coś miłego dla każdego: oprócz chwytliwych, przebojowych i z reguły dość prostych formalnie piosenek, panowie proponowali dłuższe i bardziej złożone, progresywne kompozycje. Czasem jedno z drugim przegryzało się bardzo fajnie; czasem nie do końca. Ale o tym będzie jeszcze okazja wspomnieć. Na „Der blaue Planet” akurat piosenki i bardziej ambitne kompozycje uzupełniają się bardzo interesująco.
Na początek dostajemy instrumentalny „45-01“, rodzaj prog-rockowego poematu symfonicznego, z ładnymi orkiestracjami syntezatorów i gitarowymi solówkami – rzecz dość typową dla progresywnego grania z pierwszej połowy lat 80., zagraną ciekawie, z jajem, z werwą. Potem mamy zgrabne, melodyjne piosenki, mające w sobie coś z pop-rocka i nowej fali. Z nieco zagonionym, chłodnym, niespokojnym, co nieco nerwowym „Marionetten” ładnie kontrastują spokojniejsze, melodyjne, ciepło zaaranżowane ze sporym udziałem syntezatorów „Falscher Glanz” (z partią harmonijki ustnej) i „Jede Stunde”. Bardziej rockowo, energicznie wypada „Blumen aus Eis” i zwłaszcza motoryczne, transowe, jakby nieco inspirowane Hawkwind „Der Spieler”.
Do tego kilka utworów formalnie bardziej pokomplikowanych. Utwór tytułowy (od strony tekstowej – co w roku 1982 było jak najbardziej aktualny – przestrzegający tak przed katastrofą ekologiczną, jak i nuklearną zagładą) to rzecz jakby złożona z dwóch elementów: motoryczny, wyciągnięty gdzieś z disco drive sekcji rytmicznej, brzmienie perkusji (bębny Simmonsa), okazjonalny bas z syntezatora, a do tego – ciepłe dźwięki rożka angielskiego, syntezatorowe fanfary w instrumentalnym rozwinięciu – trochę ryzykowna to kombinacja, ale jako całość wypada interesująco. „Gefahrten des Sturmwinds” to dwuczęściowy utwór, zaczynający się wyciszonym spokojnym fragmentem złożonym ze śpiewu i partii instrumentów klawiszowych, by powoli rozwinąć się w nowoczesny, lekko zalatujący nową falą prog-rock z ładnymi partiami syntezatora. A na sam koniec mamy zgrabnie rozwijającą się, podniosłą pieśń ku czci Matki Ziemi, zwieńczoną stylowym gitarowym solem…
Może Karat na swoim magnum opus nie odkrywa jakichś nowych muzycznych lądów – zresztą Ostrockowcy byli bardziej konserwatywni, mniej eksperymentalni, mniej poszukujący od swoich krautowych kompanów (co nie znaczy, że nie kombinowali – vide Bayon) – ale są to trzy kwadranse ciekawej, urozmaiconej muzyki. Nawet mimo technicznych ograniczeń (można by całość trochę lepiej zmiksować, wokalista jest jakby trochę za mocno wyeksponowany). Jak najbardziej do posłuchania.