Ciekawe, czy będzie dalszy ciąg…

Na imprezie z okazji pięćdziesiątych urodzin  Scotta Iana, znanego jako gitarzysta Anthraxu, zawiązał się ad hoc zespół, który pograł sobie trochę numerów bardzo cenionej przez Scotta, grupy Mother Superior. Tak się to spodobało wszystkim uczestnikom, a szczególnie Ianowi i Wilsonowi, który kiedyś w Mother Superior grał na gitarze i śpiewał, że postanowiono te utwory wydać w nowym wykonaniu jeszcze raz. Od pomysłu do przemysłu minął rok z małym ogonkiem i na rynku pojawił się album grupy Motor Sister, zatytułowany „Ride”, a zawierający tuzin numerów Mother Superior w zupełnie nowym opracowaniu.

Jakie to było w oryginale – nie wiem, nie sprawdzałem, ale te nowe wersje są naprawdę bardzo dobre i jakoś nie bardzo mi się chce wierzyć, że oryginały były lepsze. Bo jeśli były – no to musiały  być to petardy nie do wyjęcia.

Muzycy raczej  nie przejmowali się czymś takim, jak jakaś nadzwyczajna spójność stylistyczna materiału, bo słychać tutaj  rocka, ale  w różnych (chociaż zawsze głośnych) odmianach – od odgłosów heavy-rockowej psychodelii spod znaku Blue Cheer, poprzez bardziej typowe, amerykańskie hard’n’heavy z lat siedemdziesiątych, punk,  thrash metal i pewnie grunge. Jeśli ktoś chciałby to dokładniej zaszufladkować, a nie potrafi – to jego problem. Na pewno nie mój – call it rock’n’roll i po sprawie. Fajna,  a nawet zacna płyta. Może  nie na całe osiem gwiazdek, tylko takie z niewielkim minusem, ale osiem.

Tym razem bez Tośki. Mój kochany pies nie musiał siedzieć nade mną i się mądrzyć. Dałem radę sam. Co prawda mój kudłaty nadzorca pewnie by powiedział, że ździebko lakoniczna, ale, kaman, to rockowa płyta, o standardowej długości – bang, bang i kolejny numer. Tutaj nie ma co pisać elaboratów o objętości pracy habilitacyjnej.

W każdym razie bardzo warto!

PS. Nie, to nieprawda, że zainteresowałem się tym krążkiem tylko z powodu okładki.