Dawno, dawno temu był sobie zespół. Nagrał płytę, a niedługo potem się rozpadł. Jednak „forgive but not forgotten”. Po ponad trzydziestu latach ukazała się kompaktowa reedycja ich jedynej płyty nagranej w 1984 roku. I bardzo dobrze, bo nie ma w historii naszej muzyki rozrywkowej takiego urodzaju, żeby zapominać o kapelach klasy Savana.
Początek lat osiemdziesiątych był to dla naszej muzyki rozrywkowej czas bardzo dobry. Po latach sporego zastoju, sceny zaatakowało sporo bardzo dobrych wykonawców, którzy w krótkim czasie przewrócili ową scenę do góry nogami – TSA, Perfect, Maanam, Republika, Lady Pank, Lombard i jeszcze wielu innych. Co ciekawe wszystkie te zespoły śpiewały po polsku. „Polska młodzież śpiewa polskie piosenki” – było takie hasło w latach sześćdziesiątych, ale to było odgórnie zadecydowane. Kilkanaście lat później tej zasady trzymano się bardzo mocno, tyle, że nie było to narzucone z góry, tylko przez publiczność, a sami muzycy woleli trzymać się języka polskiego – po prostu chodziło o przekaz. Wtedy w tekstach o coś chodziło, nie był to li tylko dodatek do muzyki. Weźmy chociaż to co pisał Ciechowski – aż żal byłoby, gdyby było to tylko po angielsku, tam jest tyle poezji. Dlatego zespoły śpiewające po angielsku raczej z założenia miały pod górkę – i u słuchaczy, a u decydentów też.
Muzycy Savany postanowili pójść pod prąd panującym trendom i przygotowali swój repertuar po angielsku. Wątpię, czy działali na zasadzie „na złość mamie odmrożę sobie uszy”, a raczej myśleli o publiczności nie tylko polskiej. Śmiałe zamiary i można powiedzieć, że papiery by nawet na to mieli. Wokalista śpiewający dobrze po angielsku, bez (prawie) słowiańskiego akcentu, bardzo dobrzy muzycy, szczególnie gitarzysta o którym można śmiało powiedzieć – wirtuoz. Materiał muzyczny – niczego sobie, ciekawy rockowy mainstream, z pogranicza AORu i lżejszego prog-rocka. Ówczesne porównania do Wishbone Ash, Dire Straits z jednej strony, a do Camel, czy Genesis z drugiej nie były pozbawione sensu. Chociaż ja akurat mam spore problemy, żeby się tego Genesis doszukać. Oryginalne, analogowe wydanie z 1984 roku zawierało osiem nagrań – siedem krótszych rockowych piosenek, dosyć różnorodnych – od ballad, do numerów dużo żwawszych z takim bardziej hard-rockowym pazurem („I Run Out of Love”, „”I Feel Down”) A na koniec w charakterze Finale Grande - „The Game”, najdłuższy, najlepszy, najambitniejszy, najbardziej progresywny, w którym zespół udowodnił, że daje sobie radę i w tej konwencji. Zresztą w balladzie „Fading Memories”, też słychać sporo progresywnych dźwięków.
To dlaczego, jeśli było tak dobrze, nic z tego nie wyszło? Myślę, że złożyło się na to kilka czynników. Tak, jak już wcześniej wspomniałem – polska publiczność w tym czasie preferowała rodzime kapele, które śpiewały po polsku, po drugie – Arston, który wydał ten krążek „śpiewał” sobie za niego 650 zyli – czyli naprawdę dużo. Co prawda pewna psychologiczna granica pękła już rok wcześniej, kiedy Polton wydał debiut Republiki i trzeba było wydać na to 750 złotych, ale płyty Tonpressu, czy Polskich Nagrań były co najmniej dwa razy tańsze. Poza tym Republika to była Republika, jeszcze przed płytowym debiutem mega gwiazda, a Savana była wtedy kapelą mało znaną. Miałem nawet ten album w ręce i nawet zastanawiałem się, czy nie kupić i właśnie cena była tym czynnikiem zniechęcającym.
Inna sprawa, to też i to, że nie było tam przebojów, takich walących prosto w mordę. A w tym czasie cała polska czołówka rockowa takie numery „na stanie” miała. Nie umniejsza to oczywiście wartości płyty, ale w tamtych czasach taki utwór był bardzo potrzebny, żeby mocniej zaistnieć w świadomości słuchaczy. Inna też sprawa, że taka muzyka była już wtedy lekko de mode, a konkurencja była znacznie bardziej na czasie. Chociaż Savana wcale nie była zespołem anonimowym. Każdy, kto chociaż trochę bardziej interesował się wtedy polskim rockiem tą nazwę znał, jeżeli nie z nagrań z debiutanckiego krążka, to z nieco późniejszych, polskojęzycznych nagrań, które nawet pojawiły się na Trójkowej Liście Przebojów. Samej płyty ponoć sprzedało się 30 tysięcy egzemplarzy, co teraz może wydawać się ogromną liczbą, wtedy jednak grupy z topu sprzedawały swoją „sztukę” w nakładach po kilkaset tysięcy egzemplarzy. Chociaż ponoć te 30 tysięcy to ilość lekko licząc zaniżona dwu, albo nawet trzykrotnie. Co ciekawe całkiem dobrze sprzedawało się to u naszych sąsiadów – w Czechosłowacji, w Związku Radziecki i w NRD.
Dobrze, że tak ciekawa muzyka doczekała się wznowienia na kompakcie, bo naprawdę jest tu czego posłuchać. Co prawda nie nazwałbym debiutu Savany zapomnianym arcydziełem polskiej muzyki rozrywkowej, bo do tego statusu sporo tu brakuje. Wokalistę trudno nazwać wybitnym – głos ma niespecjalnie rockowy – wysoki, niezbyt mocny, o specyficznej barwie. Powiedziałbym, że daje radę, ale nic więcej. Na ile ma tak w ogóle, a na ile jest ofiarą studia nagraniowego – trudno powiedzieć. Co prawda we wkładce można wyczytać, ze nagrań dokonano ponoć w jednym z najlepszych polskich studiów nagraniowych, ale wokali w Polsce nie umiano nagrywać wtedy i do tej pory niespecjalnie to się udaje. Zresztą i sama płyta mimo wszystko tez rewelacyjnie nie brzmi – słychać, że to polska produkcja z lat osiemdziesiątych. Ale powyżej pewnej części ciała nie da rady podskoczyć – zapóźnienie technologiczne w okresie schyłkowego PRLu dotyczyło wszystkich dziedzin życia, studiów nagraniowych też. Mimo wszystko to są niuanse. Do wokalu Tomaszewskiego idzie się przyzwyczaić, produkcję trzeba przyjąć jako dopust boży, bo nie ma innego wyjścia, za to sama muzyka broni się naprawdę dobrze.
Duże piwo dla GADów za przypomnienie tego ciekawego i fajnego zespołu.