- Znowu Naczelny Ci szrotu nawsadzał – Agnieszka wskazała na ciężką od płyt reklamówkę, którą niezdarnie starałem się ukryć za plecami.
- Nie, no taki szrot nie – próbowałem się bronić.
- Czy on kiedykolwiek dał Ci do zrecenzowania jaką dobrą płytę? – to pytanie było chyba retoryczne.
- No pewnie – obruszyłem się
- Jedna na dziesięć, albo jeszcze gorzej – westchnęła.
- Chyba aż tak źle nie, jedna na osiem – próbowałem nieco nieporadnie bronić siebie, Naczelnego i współczesnego progresu. Zresztą zupełnie niepotrzebnie – siebie nie było po co, Naczelnego nie musiałem, a współczesnego progresu nie obroniłby nawet najlepszy papuga, bo tu wyroki często należą się za samą chęć dotknięcia instrumentów.
Zaniosłem to wszystko do pokoju i tak trochę na chybił, a bardziej na trafił wyciągnąłem płytkę z mydlanymi bańkami na okładce. Sunrise Auranaut – nazwa zupełnie mi nieznana. Krótki rzut oka na rewers okładki – jednoosobowy projekt rosyjskiego muzyka Witalija Kisielewa. Nazwisko też mi nic nie mówi.
Dźwięki które popłynęły chwilę później z głośników dość jednoznacznie umiejscowiły Sunrise Auranaut na progowej mapie świata – wszędzie dobrze, ale najfajniej było w latach siedemdziesiątych. Też się przychylam do takiego poglądu, dlatego od razu poczułem sporą sympatię do muzyki z „The First Cosmic”.
Jest to płyta rozkosznie staroświecka – od muzyki, przez aranżacje, instrumentarium, aż po traktowanie słuchaczy jako tego najważniejszego ogniwa łańcucha, jako tych dla których się muzykę robi. To ostatnie teoretycznie powinno być to oczywistością, ale mam wrażenie, że dla bardzo wielu współczesnych prog-manów najważniejsze jest dopieszczanie własnego ego, a nie zadowolenie słuchaczy.
Wydaje mi się, że Kisielewowi nie starczyło muzyki na całą godzinę, czasami troszkę smędzi. Chociaż z drugiej strony, słuchając tych utworów pojedynczo trudno znaleźć coś ewidentnie słabszego. Może za dużo podobnych do siebie grzybków w tym barszczu? Chociaż „The Wisdom of Mother Earth” strasznie zalatuje dancingiem. Wypadałoby wspomnieć o produkcji, ale jej nie ma. Nagrano po prostu instrumenty, jeden, drugi, trzeci i tak dalej, i właściwie to tyle. Dlatego brzmi to biednie. Bardziej delikatnie można by było powiedzieć – ascetycznie. Jednak sama muzyka jest na tyle ciekawa, że da się te sprawy techniczne jakoś pominąć. „The Threshold”, „Amazing Universe”, „Gravity”, „Lost in The Deep Space”, albo gitarowa ballada „Atmosphere And Vacuum” są to utwory na pewno interesujące, ciekawie pomyślane, z niebanalnymi melodiami. Wokali tu nie uświadczymy, bo całość jest instrumentalna. Chyba na progarchivach padały porównania do Pink Floyd, Yes, czy Camel, ale do tego krążka specjalnie mi to nie pasuje – może Pink Floyd to tak, ale najwyżej do „Meddle”, do tego trochę psychodelii, może trochę Eloy, może trochę krauta.
Mimo pewnych niedomagań, szczególnie technicznych, ale i po części muzycznych, moim zdaniem „The First Cosmic” to fajna płyta. Tak w sam raz na siedem gwiazdek.