Nie ukrywam, że głównym bodźcem, który pchnął mnie do napisania tego tekstu był przyjazd Pretty Maids do nieodległej Ostrawy. Jeśli tylko wszystko pójdzie dobrze dokładnie dziś muzycy formacji zaprezentują się festiwalowej publiczności w ramach Ostrawy w płomieniach. Poważnie myślałem, żeby ich tam zobaczyć, jednak wakacyjne plany nieco się skomplikowały. Cóż, pozostało skrobnięcie paru słów o odświeżonej ostatnio ich płytce, tym bardziej, że nigdy tu o nich nie pisaliśmy. A szkoda, bo skład to zacny i zasłużony dla europejskiego hard’n’heavy.
Niewtajemniczonym tylko przypomnę, że to duńska formacja o już niemalże legendarnym statusie w swoim kraju. Powstała 34 lata temu, założona przez wokalistę Ronniego Atkinsa i gitarzystę Kena Hammera, którzy występują w kapeli do dnia dzisiejszego. Zespół ma na swoim koncie czternaście albumów studyjnych, sporo singli, składanek, materiałów koncertowych i spektakularnych występów. Ostatnim ich pełnowymiarowym krążkiem jest wydany w ubiegłym roku Louder Than Ever, ja jednak proponuję zapoznać się z wydanym ledwie rok wcześniej Motherland. Bo to album, na którym formacja zebrała chyba wszystko to, co było u nich najlepsze w minionych latach.
Ustalmy jedną rzecz. To idealny album dla wszystkich fanów bezwstydnie melodyjnego heavy metalu i hard rocka, którzy jednak i czasami lubią mieć skopane tyłki. Nazw zespołów, których echa twórczości usłyszymy na tej płycie mógłbym przytoczyć dziesiątki, poczynając od klasyków melodyjnego powermetalu, poprzez Purpli, Whitesnake i na przykład na Jornie Lande (we wszelkiego rodzaju odsłonach) kończąc.
Motherland to trzynaście zwartych (bo wpisanych w ledwie 50 minut muzyki) kompozycji. Choć tak naprawdę lepiej byłoby napisać: trzynaście melodyjnych petard okraszonych ciętymi riffami, zwięzłymi solówkami, mocno wyeksponowaną elektroniką i nośnymi, niekiedy stadionowymi refrenami. Siłą tych ostatnich są świetne wokalne harmonie. Przeważają numery utrzymane w średnich tempach, choć i zdarza się formacji powermetalowo pogalopować (The Iceman, Motherland). Trzy najatrakcyjniejsze kąski grupa zgrabnie rozplanowała sadowiąc je na początku, w środku i na końcu. A należą do nich kapitalny i energetyczny opener Mother of All Lies, balladowy Infinity (Matko! Dlaczego tego nie grają w jakichś „eremefach”, czy „radiozetach”?) oraz również takowy Wasted zamykający płytę i prowokujący do tego, żeby odpalić album po raz kolejny. Wiem, wielkiej różnorodności tu nie ma i już taki Who What Where When Why faktycznie przynosi lekkie znużenie i zmęczenie materiału. Z drugiej strony i zdecydowanie większym płytom w historii rocka zdarzały się mielizny. Polecam, bo to w swojej kategorii rzecz stylowa.