Czołem kursanty!
Zaczynamy czwarty semestr dokształtu koncertowego! Na pewno gapy kochane czekaliście na kolejne wykłady, no i się doczekaliście. W tym roku będzie jeszcze bardziej naukowo, bo gościnnie z wykładami wystąpi dwóch ludzi z uniwersytetów! Tak, właśnie, z uniwersytetów. Co? Nie, tak dobrze nie jest, to nie są wykładowcy. Jeden jest konserwatorem powierzchni płaskich, a drugi pracuje w bufecie. Ale obaj na uniwersytetach!
Poprzedni semestr był nieco nietypowy. Po pierwsze, wlókł się jak smród za wojskiem prawie do grudnia, poza tym zrezygnowałem z zasady, że w dokształcie nie piszę o płytach hard’n’heavy i progresywnych. W tym roku całość na pewno będzie trwała tylko do końca września i co najmniej raz na tydzień będzie jakiś wykład (czyli będzie ich minimum dwanaście, maksimum – kto to wie…), płyty hard’n’heavy i prog rockowe też będą, ale będą to tytuły raczej nieoczywiste. Jednak większość to będą płyty z innych parafii. Jakich? Różnych. W planach mam min. Kraftwerk, Laboratorium, Bauhaus, będzie też Queen. Co jeszcze? Wyjdzie w praniu.
Dokształt koncertowy – odcinek pierwszy.
Nowy semestr rozpoczynamy od „Synchronicity Concert” The Police. Nie miał ten koncert jak do tej pory zbyt dużo szczęścia, bo był już zapowiadany w dokształcie od co najmniej dwóch lat, ale zawsze jakoś z planu wypadał. Teraz, żeby nie było podobnie, właśnie od niego zaczniemy. I nie tylko dlatego, żeby o nim nie zapomnieć, ale przede wszystkim dlatego, że rzecz wyborna.
Ponoć wtedy członkowie The Police patrzeć już na siebie nie mogli i tylko czekali, żeby się już wreszcie ta trasa skończyła. Może i tak było, może i patrzeć na siebie nie mogli, ale na szczęście grać ze sobą mogli i brak porozumienia poza sceną był odwrotnie proporcjonalny do porozumienia na scenie. Krótko mówiąc – czapki z głów. Podejrzewam, że po oglądnięciu takiego koncertu wielu początkujących (i nie tylko początkujących muzyków) dostało depresji, zmieniło zawód, albo zmieniło instrument (na przykład z basu na fujarkę). Tak perfekcyjnie zagranego rockowego koncertu nigdy nie widziałem. Z jednej strony perfekcyjna gra muzyków, z drugiej strony luz, swoboda i wyobraźnia, z jaką traktowali materiał muzyczny. Po prostu kopara do podłogi – rany to tak można? Ano można. Wydaje się, ze w tym czasie muzycy grupy byli pod każdym względzie u szczytu – popularności, oraz możliwości jako muzyków i wykonawców.
The Police ma swoje ciepłe miejsce w historii muzyki rockowej, jako jedna najciekawszych kapel rockowych przełomu lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, a i w ogóle też, bo ich muzyka była absolutnie czymś nowym, nawet w tak burzliwym okresie jak druga połowa lat siedemdziesiątych. Jednak w przeciwieństwie do bardzo wielu ówczesnych, nawet bardzo ważnych grup, muzycy The Police umieli grać. Copeland był już uznanym bębnistą, Sting terminował w lokalnych grupach jazzowych i jazz-rockowych, czyli też nie był jakimś tam sobie pierwszym z brzegu leszczem, a najstarszy z nich Andy Summers miał już za sobą kilkunastoletni staż jako profesjonalny gitarzysta. Chociaż tak po prawdzie nie byli wcale wielkimi instrumentalistami, oprócz Copelanda, który był przednim pałkerem „od zawsze”, a ten niesamowity poziom koncertu wynikał przede wszystkim ze zgrania zespołu – grali ze sobą od dobrych kilku lat – dużo, często i długo. Pewnie po te sto, dwieście koncertów rocznie zaliczali. Był czas, żeby podciągnąć się w umiejętnościach i był czas, żeby dokładnie się poznać – materiał wyćwiczony, można szaleć.
Co do samego koncertu – odbył się on na początku listopada 1983 roku w Atlancie, w ramach „Synchronicity Tour”. Sama zawartość – do przewidzenia – sporo utworów z „Synchronicity” i jazda obowiązkowa z płyt wcześniejszych (biorąc też pod uwagę dodatki). Wizualnie – całkiem ciekawie i to pod każdym względem – Sting w jakiejś kolorowej potarganej bluzie, skaczący na trampolinie, Andy Summers skaczący bez trampoliny, Copeland cały czas przemieszczający się między perkusją, a perkusjonaliami, typu jakieś przeszkadzajki, wibrafon. Właściwie wszyscy ciągle w ruchu i wcale im to nie przeszkadza, żeby „przy okazji” wycisnąć ze swojej muzyki jeszcze więcej, niż można byłoby się spodziewać. Do tego świetny kontakt Stinga z publicznością i świetna jej reakcja , na to na scenie się działo. Technicznie – obraz typowy dla produkcji video z lat osiemdziesiątych – lekko przymglony, montaż fajny, dynamiczny, trochę teledyskowy, ale i trochę przefajniony, jak to się w latach osiemdziesiątych zdarzało – zabawy kolorami i kontrastem, a przy „Sprits in The Material Word” można było dostać oczopląsu. Na samo wspomnienie oczy mnie bolą. Co do samej muzyki – nie podobały mi się te utwory, których nie lubię – czyli właściwie tylko „One World”. Przyczepiłbym się do „Can’t Stan Losing You”, bo było zagrane szybciej niż oryginał i przez to straciło swój nieco dołujący klimat. Reszta – bez zastrzeżeń – się siedzi i się podziwia.
Majstersztyk.
Większość tego materiału w wersji audio można też znaleźć na drugim dysku wydawnictwa „Live”. A DVD „Synchroniciy Concert” znajduje się w puli nagród dla zwycięzców tegorocznego dokształtu.
No i pytania, dosyć łatwe i dosyć szczodrze punktowane – na zachętę:
Odpowiedzi na razie nie wysyłać nigdzie. Notować na karteczkach. Podczas ostatniego wykładu naszego wakacyjnego dokształtu koncertowego podam odpowiedni e-mail. Wygra ten, kto zgromadzi najwięcej punktów. Za miejsca na pudle też będą nagrody.