Najpierw było Bachman-Turner Overdrive, potem Bachman-Turner, a teraz jest Bachman. Następne będzie pewnie Bach. Nie, Bach już chyba nie będzie, bo Randy już swojego nazwiska skracać nie będzie, poza tym, już był w historii muzyki facet, który się Bach nazywał. Sebastian. Śpiewał na trzech pierwszych płytach Skid Row.
Trudno powiedzieć, czy Bachman to kolejna grupa dowodzona przez Randy Bachmana, czy też „Heavy Blues” to jego kolejna płyta solowa. Formalnie jest to zespół Bachman, a faktycznie pewnie rządzi tym wszystkim Randy. Co ciekawe, oprócz Bachmana grają tam same panie – sekcję rytmiczną stanowią Anna Ruddick i Dale Anne Brandon. Znacie taki teledysk do piosenki Roberta Palmera – „Addicted to Love”? Wokalista tam śpiewał swój kawałek na tle zespołu złożonego z bardzo urodziwych pań. Jak to ktoś bystrze zauważył, że pewnie nikt nie zwracał uwagi na tego faceta w koszuli i pod krawatem, który tam stał przy mikrofonie, chyba, że perkusistkę zasłaniał. Może Randy poszedł tym samy tropem, angażując do swojego bandu dwie atrakcyjne damy. Tyle, że o ile panie w teledysku Palmera nawet specjalnie nie udawały, że umieją grać, to sekcja Ruddick-Brandon wymiata jak stare rockmany. Wiem, że to takie seksistowskie stawiać kobietom mężczyzn za wzór, ale jednak to faceci stworzyli takie granie i płeć przeciwna żeby czymś się tu wykazać, musi im dorównać. I idzie im naprawdę dobrze – Dale Ann Brandon wali w bębny z podobną energią jak Keith Moon, a Anne Ruddick przyszła na przesłuchanie w koszulce z podobizną Johna Entwistle’a, co jak twierdzi Randy Bachman zaważyło o przyjęciu jej do zespołu. A tą miłość do The Who szczególnie słychać w „The Edge” – podejrzewam, że pewne podobieństwo do „Won’t Get Fooled Again” raczej zamierzone.
Warto zwrócić uwagę na imponująca listę gości – min. Bonamassa, Young, Frampton, Randolph. Same wyjątkowo zacne nazwiska. Ciekawe jak technicznie rozwiązano problem „współpracy” z Jeffem Healeyem. Warto też zwrócić uwagę, że ta płyta była współfinansowana przez kanadyjskie ministerstwo kultury. Jestem pod wrażeniem. U nas nie do pomyślenia. A szkoda. Bo to były bardzo dobrze wydane pieniądze.
Sama muzyka – ja już nie będę wspominał, że stary człowiek, a może, bo rockmanów z siódemką z przodu jest trochę i jeśli są w miarę zdrowi, to stanowią niedościgły wzór dla młodych. Dlatego absolutnie mnie nie dziwi, że z „Heavy Blues” czad idzie okrutny, aż głośniki dymią. Jedyna chwila wytchnienia to kończąca całość bluesowa ballada „We Need to Talk”, prostymi słowami, ale ujmująco opisuje damsko-męskie zawiłości losu. Zgodnie z tytułem „Heavy Blues” jest to zbluesiałe, ciężkie rockowe granie, z dużą ilością decybeli na wejściu i wyjściu, czasami tego bluesa jest mniej, czasami więcej, jak na przykład w „Confessin’ to The Devil”, a w „Oh My Lord” zagranym z Robertem Randolphem słychać też trochę soulu i gospel. Do polecenia jest w zasadzie cała płyta, bo nie sposób tu coś specjalnie wyróżnić. „Tu wszystko jest pyszne” – jak powiedział menel w czasie odwiedzin w sklepie monopolowym.
Osiem gwiazdek z plusem.