ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 
Recenzje albumów w serwisie ArtRock.pl
Recenzja albumu Riot ─ Rock City w serwisie ArtRock.pl

Riot — Rock City

 
wydawnictwo: Free Sign Records 1977
 
Side one
"Desperation" (Phil Feit, Mark Reale, Guy Speranza) - 2:43
"Warrior" (Steve Costello, Reale, Speranza) - 3:50
"Rock City" (Feit, Reale, Speranza, Lou Kouvaris) - 3:29
"Overdrive" (Reale, Speranza, Kouvaris) - 4:12
Side two
"Angel" (Feit, Reale, Speranza) - 3:37
"Tokyo Rose" (Reale, Speranza) - 4:20
"Heart of Fire" (Reale, Speranza, Kouvaris) - 3:00
"Gypsy Queen" (Reale, Speranza, Kouvaris) - 3:56
"This Is What I Get" (Reale, Speranza) - 4:09
 
Całkowity czas: 33:15
skład:
Guy Speranza - vocals; Mark Reale - guitars; Lou A. Kouvaris - guitars; Phil Feit - bass on "Desperation" & "Angel"; Jimmy Iommi - bass; Peter Bitelli – drums
Album w ocenie czytelników:
Oceń album:

Pokaż szczegóły oceny
Beznadziejny album, nie da się go nawet wysłuchać.
,0
Istnieją gorsze, ale i przez ten ciężko przebrnąć do końca.
,0
Album słaby, nie broni się jako całość.
,0
Nieco poniżej przeciętnej, dla wielbicieli gatunku.
,1
Album jakich wiele, poprawny.
,0
Dobra, godna uwagi produkcja.
,0
Więcej niż dobry, zasługujący na uwagę album.
,0
Bardzo dobra pozycja, mocno polecana.
,0
Absolutnie wspaniały i porywający album.
,4
Arcydzieło.
,0

Łącznie 5, ocena: Bardzo dobra pozycja, mocno polecana.
 
 
Brak oceny
Ocena: * Bez oceny
01.02.2015
(Recenzent)

Riot — Rock City

Artrockowy oddział Polskiego Związku Kynologicznego zaprasza na kolejny odcinek cyklu o pudlach, czyli

Poważna muzyka w niepoważnym opakowaniu.

 

 - Chodź Tośka, o pudlach popiszemy.

Pies podniósł głowę znad pieczołowicie obrabianego, cielęcego gnata i spojrzał na mnie niezbyt  chętnym wzrokiem.

 - Nie widzisz? Zajęta jestem – odburknęła.

 - Zostaw tą kość, dokończysz później. Przecież nikt ci tego nie zje.

 - Proponujesz psu, żeby zostawił pyszną, soczystą kość i  zajął się jakimiś szarpidrutami? Na pewno dobrze się czujesz?

 - Tak. I to na oba pytania.

Tosia popatrzyła na smętne resztki cielęcej giczy i westchnęła.

 - Niech ci będzie. I żeby potem nie było już gadania, że pies myśli tylko o żarciu. Kogo mamy dzisiaj na tapecie?

 - Raczej nietypowo – Riot.

 - To, że raczej nietypowo, do tego już zdążyłam się przyzwyczaić, ale Riot? Co oni mają wspólnego z pudlem?

 - Właściwie nic, ale to bardzo fajny zespół i jak o nich nie napiszę tutaj, to może nie być innej okazji. Zresztą jak chyba wszystkie amerykański kapele metalowe lat osiemdziesiątych, swój epizod pudlowy zaliczyli, jeśli nie w muzyce, to w imidżu.

 - Tak, ale to trochę później, debiutowali  jeszcze w latach siedemdziesiątych i zanim się pudel dobrze rozbujał, zdążyli nagrać trzy płyty. I to bardzo dobre.

 - Właściwie te trzy płyty plus koncertówka z Wielkiej Brytanii to jest akurat tyle, co Riota wypada znać. Po nagraniu „Fire Down Under”  odszedł wokalista, Guy Speranza. Nie mógł pogodzić swoich religijnych przekonań z graniem w metalowej kapeli. Potem było trochę personalnego zamieszania z wokalistami. Do tego zespół miał dłuższe przerwy w działalności i dopiero pod koniec lat osiemdziesiątych jakoś to wszystko się ustabilizowało, ale przeorientowali się stylistycznie bardziej w stronę power-metalu. Słuchałem kilku płyt i mi się nie podobają. Tak jak mi się niezbyt podobało co nagrywali zaraz po odejściu Speranzy, akurat  to słyszałem kiedyś w radiu. Dlatego o Riot dokładnie zapomniałem. Dopiero niedawno jakoś przypadkiem debiut trafił mi w łapki i zrobił na mnie jak najlepsze wrażenie. No właśnie – słuchasz tej muzyki i co powiesz?

 - New Wave of British Heavy Metal.

 - Zgadza się, jesteś bystry piesek. Ale nie zgadza się. Co się nie zgadza?

 - Daty się nie zgadzają. Debiut Riot to 1977 rok. O NWOBHM jeszcze żadne wróbelki nie ćwierkają.

 - Właśnie, ale jest to niewątpliwie granie bardzo podobne do tego, które objawiło się na Wyspach dwa lata później. Ciekawe skąd taka koincydencja?

 - To proste. Riot są z Nowego Jorku. A co mamy w Nowym Jorku?

 - Nooo, dużo różnych rzeczy – odparłem wymijająco.

Tośka popatrzyła na mnie z politowaniem.

 - Nie kombinuj, myśl. Dla ułatwienia nieco zmienię pytanie – Co było w Nowym Jorku?

 - Też dużo różnych rzeczy? – nie miałem zielonego pojęcia o co mojemu kundlowi chodzi.

 - Dalej kręcisz. Nawet średnio zorientowany w temacie, ale co bystrzejszy golden już dawno by pokapował  się o co chodzi. Muzycznie pomyśl. Film o tym oglądaliśmy niedawno.

 - CBGB – wreszcie zajarzyłem – Sugerujesz Tosiu, wpływy nowojorskiej sceny punkowo – nowofalowej na muzykę Riot?

 - No pewnie. Przecież bliżej im do The Dead Boys niż Black Sabbath. Zresztą w NWOBHM też możemy doszukać się podobnych wpływów.

 - Dokładnie. Przeciętny słuchacz utożsamia NWOBHM z Iron Maiden, bo ci są najbardziej znani, ale jest wiele kapel z tego nurtu, już niestety zapomnianych, gdzie ten punkowy hałas jest bardzo dobrze słyszalny. Szczególnie chodzi tu o płyty z przełomu lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. Dwie rzeczy łączą Riot i NWOBHM – naleciałości punkowe i zero bluesa. Wszystkie wcześniejsze zespoły hard’n’heavy mniej lub więcej o bluesa zaczepione  były, Riot – zupełnie. Dzięki temu powstała nowa jakość. Trzy pierwsze płyty Riot są na bardzo podobnym, bardzo wysokim poziomie i nie bardzo wiedziałem, którą zrecenzować.

 - „Narita” jest znakomita.

 - Jak najbardziej. „A „Fire Down Under” zdradza już pewne ciągoty do nieco bardziej wyrafinowanego grania. Na szczęście z umiarem i też jest bardzo dobra. Ale debiut wymiata.

 - Wymiata. Wiesz co, stare przysłowie goldenów mówi, że jeśli nie wiesz od czego zacząć, zacznij od początku.

 - I to jest słuszna koncepcja.

Riot powstali w Nowym Jorku w  połowie lat siedemdziesiątych. Najpierw nagrali kilka demówek, potem udało im się podpisać kontrakt z niezależną firmą Free Sign Records i dosyć szybko wydać swój pierwszy album. Jak w wielu przypadkach rockowych wymiataczy „Riot City” nie grzeszy długością – trzydzieści trzy minuty z sekundami, dziewięć kawałków – można powiedzieć – zwięźle i konkretnie. Żadnych ballad, żadnych kombinacji, same rockery. Do zapamiętania – właściwie wszystkie, ale ze szczególnym wskazaniem na tytułowy i „Tokyo Rose”. Nie miałbym odwagi nazwać tego metalowym klasykiem, ale moim zdaniem jest to płyta rewelacyjna i polecam każdemu fanowi hard’n’heavy – na pewno żałować nie będzie.

 

- A ten Iommi na basie to z tych Iommich? – zapytała Tośka.

 - Nie wiem- wzruszyłem ramionami – Gdzieś czytałem, że to młodszy brat Tony’ego, a gdzie indziej, że wcale nie, że to przypadkowa zbieżność nazwisk. Jeśli ktoś coś będzie wiedział na pewno, to ci powiem.

 
Słuchaj nas na Spotify
ArtRock.pl RSS
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.