Się porobiło. W gruncie rzeczy żadne to zaskoczenie, choć teoretycznie można zdziwienie wyrazić. Ale na dobrą sprawę już od dłuższego czasu, a odkąd zadebiutowały serwisy streamingowe to absolutnie … zanika odsłuchiwanie całych albumów. Oczywiście nie w odniesieniu do wszystkich wykonawców, ale jednak spora większość się na ów trend łapie. Tendencję do skupiania się słuchaczy na poszczególnych, pojedynczych kawałkach widać jednak wyraźnie, choć, nie sposób nie zauważyć, iż jednym z elementów przyczyniających się do takiego podejścia jest wiek. Im młodszy słuchacz, tym większe prawdopodobieństwo, że w jego prywatnej playliście odnajdziemy wyłącznie wyrwane z całości utwory składające się w jakiś jemu tylko wiadomy znak. Pieczęć własnej muzycznej rzeczywistości. Zaś etap … całych albumów powoli zatracają się w mglistej poświacie współczesnego rynku muzycznego, który dla takich wielkich przedsięwzięć nie znajduje po prostu czasu. Przyczynia się to tego wiele czynników, a że rolą tej recenzji nie jest ich analiza i budowanie jakiejś nie wiadomo czemu służącej teorii, to się nimi zajmować nie będziemy. Wystarczy stwierdzenie faktu, jakkolwiek byśmy nie protestowali – coraz bardziej powszechnego.
Zauważają to też oni. Ci z drugiej strony, czyli Artyści. Jeszcze nie wszyscy, jeszcze nielicznie, ale ta kula śniegowa już się toczy. Coraz powszechniejsze będzie zatem prezentowanie jednego, dwóch czy nawet kilku nagrań, częste i przypominające o istnieniu, niż nagrywanie jednej długogrającej płyty raz na kilka lat. Tak można było kiedyś, gdy na równi z muzyką liczył się nośnik, jego opakowanie i święto, jakim bywała niejednokrotnie publiczna prezentacja albumu danego zespołu. Dziś… dziś liczy się tu i teraz. A jak nie chcesz zostać zapomniany, to spraw, by dziś było zawsze…
Wśród tych, którzy zmiany zauważyli, przeanalizowali i doszli do wniosku, że nie ma odwrotu są muzycy Röyksopp. Właśnie ogłosili światu, że ich The Inevitable End to ostatni album. Że w świecie cyfrowej rewolucji nagrywanie longplayów nie ma sensu, trzeba skupić się na mniejszych, acz bliższych społecznościowym oczekiwaniom formach. Zatem nawet tytuł jest oczywisty: „Nieunikniony koniec” to ma być pożegnanie lata. Łabędzi śpiew. Papa i pozdrów krewnych.
Jeśli tak faktycznie jest, jeżeli to nie wymówka przy okazji decyzji o rozpadzie duetu (jak szepczą tu i ówdzie) - The Inevitable End jawić się musi prawdziwie finałem w wielkim stylu.
Album zawiera bowiem wszystko to, do czego u Norwegów przywykliśmy. Mieszaninę pięknych, tanecznych melodii i ambientowych podtekstów, tworzonych tak ot sobie, lekką ręką. Wszystko to wymieszane w sposób zupełnie wyjątkowy. Na Inevitable End praktycznie każdy kawałek, który tchnie melodyjnym synthpopem zasługuje na miano przebojowego. Da się go ograć do bólu w każdej mniej lub bardziej ambitnej stacji radiowej. Prokurując video wypromujemy te utwory w TV, a bez względu na źródło każdy z nich stanie się ozdobą muzycznej zabawy w piątkową czy sobotnią noc. To taki Röyksopp, do jakiego przywykliśmy jeszcze w czasach Melody A.M., a który później wyskakiwał z lodówek z okrzykiem What Else There? Zaiste, im częściej wsłuchuję się w utwory w rodzaju Running to the sea czy Monument mam wrażenie, jakby Torbjørn Brundtland i Svein Berge zaprzedali dusze jakiemuś kraftwerkowskiemu demonowi, który bez mrugnięcia okiem spełnia ich najlżejsze zachcianki. Zresztą otwierający album Skulls brzmi, jakby mistrzowie krautrocka wleźli z butami do studia i powiedzieli: ok chłopaczki, zagrajmy to jeszcze raz razem, tak jak trzeba.
Ale… tanecznie i zabawowo nie jest przez cały czas. Żebyśmy nie padli ze zmęczenia, by ostudzić zmysły i naładować akumulatory pojawiają się, ba, trwają jak na ambient przystało znacznie dłużej, niż te popowe wygibasy, kawałki spokojne i naznaczone wytchnieniem. Królują w nich pasaże, delikatność i subtelność wyczarowana za sprawą różnych elektronicznych dźwięków. Można uznać to za megalomaństwo, ale… Röyksopp cytują tu na płycie… samych siebie. I wychodzi im to tak, że człowiek siedzi z otwartymi ustami chłonąc tę muzykę. Genialnie po prostu. Wyrafinowanie, dyskrecja, wyczucie… same pozytywne przymiotniki, którymi da się obdarzyć te nietaneczne kawałki powodują, że wepchnięci pomięty wytchnienie a blichtr dyskoteki, gdzieś między szarą poświatą poranka a stroboskopowym błyskiem nocy zatracamy się. W tym zamglonym bicie, w pulsującym żarze zasypiającego miasta. W przestrzennych harmoniach dalekich od radiowej papki. Idylla, tak wygląda mityczna współczesność wielkiego miasta. Tkwi w nutach Here She Comes Again. Mruga do nas wyniośle w przebłyskach absolutu Compulsion. Lekko, acz znacząco uśmiecha się z Coup The Grace. Niebo.
The Inevitable End przypomina mi… wielkie arcydzieła muzyki progresywnej z lat siedemdziesiątych XX stulecia. Te najwspanialsze albumy, które dziś, po latach w naszym serwisie zaliczamy do grupy KANON. Fakt, nie ma na pożegnalnym dziele Norwegów długaśnych solówek gitarowych. Ale… w końcu mamy XXI stulecie – tę ichnią rolę z bezwzględną skutecznością przejmują i znakomicie wypełniają inne instrumenty. Skutek może być jeden: Röyksopp nagrali jeden z najważniejszych krążków tego roku. A może nawet tego dziesięciolecia.
Nie podoba się komuś ten album? Pokuta może być tylko jedna. Do opamiętania ma słuchać Rong…