„Ktoś musi”, „Jak nie ty, to kto?” – znana śpiewka , tylko wykonanie inne. Zwykle to Naczelny tak mnie przekonywauje do jakiejś roboty, na która nie mam specjalnej ochoty. Tym razem przekonującym była Agnieszka. Myślisz, że ktoś oprócz ciebie napisze coś o tej płycie? Znasz takiego? – nie odpuszczała mi już od ładnych kilku tygodni. Sądząc po tym, że album ukazał się jeszcze w lecie, a obecnie już zima puka do okien, to wydaje mi się, że raczej nie wzbudził większego zainteresowania wśród moich kolegów. Czyli znowu na mnie padło. Tym razem nie po linii służbowej, tylko rodzinnej.
Nie, pisanie o "World Peace Is None of Your Business" wcale nie było dla mnie żadną pańszczyzną, bo mi się naprawdę bardzo podoba. Ale co tu napisać o płycie, gdzie połowa piosenek jest znakomita, a reszta bardzo dobra, a „Oboe Concerto” zamiata człowiekiem podłogę? Osiem gwiazdek z dużym plusem, szczerze polecam? Trochę mało.
To dla wypełnienia czasoprzestrzeni może coś historycznie. Chyba każdy w moim wieku, kto w latach osiemdziesiątych słuchał Trójki, musi wiedzieć, co to było The Smiths (czyli Kowalscy). Czy chciał, czy nie chciał, czy lubił, czy nie lubił – znał i już. Nie można było przed tym uciec. Mnie się to podobało, ale żebym specjalnie się zabijał… I właśnie w Kowalskich, na wokalu udzielał się Morrissey (to taka informacja dla tych, którzy nie bardzo wiedzą, skąd się ten facet wziął i dlaczego cieszy się takim szacunkiem). Mimo, że The Smiths istnieli niespecjalnie długo, to jednak dość zgodnie zostali uznani za jedną z najważniejszych i najbardziej wpływowych kapel brytyjskich lat osiemdziesiątych. Co nawet pokrywa się z rzeczywistością, bo cały ten brit pop gdzieś zawsze był trochę u nich zadłużony, a i współczesne kapele też się od nich specjalnie nie odżegnują. Ale w 1987 roku drogi członków zespołu się rozeszły, Morrissey zaczął swoja udaną karierę solową, a Marr został cenionym kompozytorem, muzykiem sesyjnym, współpracował z wieloma różnymi wykonawcami, min. z Mattem Johnsonem w The The, razem z Bernardem Sumnerem stworzył Electronic i też w pewnym momencie zaczął wydawać płyty solowe. Na razie bez tak wielkich sukcesów jak Morrissey, ale muzycznie są bardzo interesujące.
Pierwsza płyta solowa Morrisseya, „Viva Hate” nawet mi się podobała, ale kolejne już mniej, a potem w ogóle straciłem go z oczu na dobrych kilka lat. Potem on stracił z oczu swoja karierę tez na ładnych kilka lat i dopiero dziesięć lat temu powrócił bardzo ciepło przyjętą płytą „Morrissey, You Are The Querry”, gdzie na okładce widzimy go z pistoletem maszynowym typu Thompson. Ciepłe przyjecie – ciepłym przyjęciem, ale dopiero na „Ringleader of The Tormentors” pokazał, co naprawdę potrafi. To było to, prawdziwy powrót mistrza. Szczerze mówiąc, myślałem, że jest to szczyt jego możliwości. A tu niespodziewnaka, czyli „World Peace…”. Chyba najlepsza płyta artysty, jaką znam. Poprzednia, „Years of Refusal” była dużo ostrzejsza, bardziej gitarowa i też bardziej dobra. Ale ta najnowsza bije poprzednią subtelnością, wyrafinowaniem i tym, że tu są po prostu lepsza piosenki. Można powiedzieć, że Morrissey w jakimś stopniu trzyma się stylu, który wypracował jeszcze w The Smiths, tyle, ze tam były gitary, a teraz może wykorzystywać znacznie bogatsze instrumentarium. Nie można jednak zapominać, że The Smiths było zespołem rockowym, nowofalowym, a solowy Morrissey, to jednak artysta raczej bardziej zorientowany na rocka środka, a nawet bardziej na pop-rocka. A nowa płyta jest nawet bardziej POP-rockowa, niż pop-rockowa, co wcale nie umniejsza jej wartości. Zresztą dlaczego określenie pop ma być synonimem czegoś mniej wartościowego? Jak już wcześniej wspomniałem, „World Peace…” to zbiór znakomitych piosenek, na czele z rewelacyjnym „Oboe Concerto”. A potem… chyba reszta, może z wyjątkiem "The Bullfighter Dies", który po prostu podoba mi się nieco mniej. Ale jeżeli miałbym koniecznie jeszcze coś wybrać, gwoli zachęcenia kogoś do posłuchania tej muzyki, to myślę, że wybrałbym "Kick the Bride Down the Aisle", "I'm Not a Man", "Earth Is the Loneliest Planet" i "Kiss Me a Lot".
Osiem gwiazdek z dużym plusem i pewna pierwsza dziesiątka wśród moich płyt roku 2014.
PS. Słyszałem o tym, że Morrissey przerwał swój koncert w Warszawie. Wszyscy wiedzą, że facet jest humorzasty i po co go zaczepiać. A z drugiej strony wydać kupę forsy na bilet i pójść na koncert tylko po to, żeby wkurzyć artystę i doprowadzić do tego, żeby zerwał koncert, to trzeba być niezłym debilem.