Po latach milczenia nasz polski Jean-Michele Jarre powrócił w 2008 roku z nową płytą, zatytułowaną „Fire”. Tytuł sugeruje ostrą i dynamiczną jazdę do przodu, jednak w rzeczywistości tego ognia nie jest tak wiele.
Płytę można podzielić na dwie części. Ostrą, rockową oraz lekką, melodyjną, nawiązującą do starych szlagierów artysty. Pierwsze trzy numery to moc, jakiej nie posiadały stare kawałki Marka. „Szalony koń”, „Czad” i „Ostrze ognia” to mocne i solidne strzały. „Szalony koń” rusza z miejsca już od samego początku, jest to duży zastrzyk energii, zachęcający do wysłuchania całego albumu. „Czad” to faktycznie czad, bo takiego powera nie ma chyba żaden inny utwór Bilińskiego. Przyciąga uwagę ostry riff i świetne solówki. Intrygującym efektem jest „przesterowany” głos Marka. „Ostrze ognia” wlecze się niemiłosiernie, niemniej dzięki budowaniu napięciu coraz bardziej rozkręca się i wprowadza ciekawy nastrój. „Kwiaty krwi” - powiem szczerze, nie wiem, po co on tutaj. Przez prawie 8 minut nie dzieje się zupełnie nic. Odnoszę wrażenie, że zostało niewykorzystane miejsce na płycie, które trzeba było jakoś wypełnić. Oddziela on mimo wszystko dynamiczną stronę płyty od lekkiej i melodyjnej. „Strumień iskier” niesamowicie wpada w ucho. Przykuwa uwagę świetna melodia, zwłaszcza w ekspresyjnym refrenie. Końcowa część utworu rewelacyjnie rozładowuje drzemiące w nim emocje. „Wielkie łowy” to jednak słabszy utwór. Przypomina bardziej disco polo niż elektronikę. Kompletnie nie pasuje do reszty zawartych tu kompozycji. Nuta nostalgii pojawia się w przepięknym „Błyski kolorów I”. Jest to fantastyczny, wzruszający numer z użyciem fortepianu. „Gdzie się rodzą gwiazdy” to chyba najbardziej typowa kompozycja dla starych dokonań Bilińskiego. Jest to szybki, wirtuozerski kawałek. Na koniec okraszone chórem „Błyski kolorów II”.
„Fire” to częściowy powrót do korzeni, ale z nutką agresji i mroku. Ogólnie udany powrót artysty do muzycznego świata.