Dokształt koncertowy – semestr trzeci.
Odcinek piąty. (Joj ! Dopiero?! A już wrzesień. No to się nieźle zaniedbałem…)
Jakoś tak się dziwnie (albo i nie dziwnie złożyło), że w dokształcie nigdy nie pisałem o wykonawcach polskich. Powodów mógłbym wymienić wiele, ale to chyba nie czas i nie okazja. „Live” Perfectu też nie jest w ścisłym topie moich ulubionych koncertówek, także zarówno i Perfect nigdy nie był zespołem, który bym specjalnie kochał. Lubiłem, oczywiście, a „UNU” wystałem w naprawdę długiej kolejce. Jednak w tamtych czasach, to jest na początku lat osiemdziesiątych, bardziej ceniłem sobie Republikę, TSA, Manaam, czy Lady Pank. Zresztą Perfect dosyć szybko zakończył/zawiesił działalność, w momencie kiedy inne rockowe ikony tamtych czasów dopiero się rozpędzały. „Live” nigdy nie miałem na winylu, nie było okazji, żeby kupić. Praktycznie cały nakład rozszedł się na pniu, a do mnie na prowincję nic nie dotarło, może jedynie jakieś resztki sprzedawane spod lady. Kiedyś raz mogłem to kupić podczas koncertu Republiki (!), ale akurat nie miałem pieniędzy. No i tak zostało. Ale nie żebym nie znał. Można było to w radiu usłyszeć, miał to mój dobry kolega, który dobrze znał kierownika miejscowej księgarni. Przez wiele lat wydawało się, że reedycji na CD nie ma i nie będzie, bo Savitoru nie ma (tego Savitoru, bo od 2003 istnieje jakiś Savitor handlujący cukierkami), ówczesny właściciel nie żyje, a ponoć taśmy poszły z dymem. Ale najpierw Polskie Radio wznowiło „biały” Perfect, a jakiś czas później sensacyjnie światło dzienne ujrzała reedycja „Live” – daj Panie Boże po ponad trzydziestu latach. Po obie płyty sięgnąłem głownie z sentymentu. Ale samo „Live” to jednak coś więcej niż tylko album koncertowy. To też dokument z tamtych czasów – rok 1982, czyli czas stanu wojennego – wyjątkowo parszywy okres. Sam koncert „ochraniany” przez milicję, która tylko czekała na pretekst, żeby spałować uczestników. A dla samego zespołu był to pierwszy koncert po kilkumiesięcznej przerwie spowodowanej właśnie stanem wojennym. Sam Hołdys wspomina, że bał się tego koncertu i to z kilku powodów – po pierwsze, że właśnie pierwszy od dłuższego czasu, po drugie, że w takiej sytuacji społeczno-politycznej, że byłe co mogło spowodować zadymy z ZOMO, a taki koncert rockowy byłby do tego świetnym zapalnikiem, a po trzecie mieli zamiar zagrać w zasadzie sam premierowy repertuar oprócz „Chcemy być sobą” i „Nie płacz Ewka”, ale ten drugi to na bis i do tego a capella. Kiedy słuchałem go po raz pierwszy cały ten repertuar był mi już dobrze znany, bo w większości znalazł się na drugiej płycie studyjnej – „UNU”, oraz na singlach.
Jednak na szczęście obawy były płonne. Koncert się udał jak ta lala – zespołowi żarło, publika była zachwycona nowym repertuarem, a milicja tym razem nie wystąpiła w obronie „socjalistycznego ładu” pałując fanów, być może też i dzięki Hołdysowi, który po koncercie miał do publiczności dłuższą przemowę, że nie ma co „niebieskich” prowokować – „Nie ruszaj gówna – nie będzie śmierdziało”, tak można streścić jego słowa. A przy okazji okazało się, że Trójka ma wolne tzw. „moce przerobowe” i może wysłać wóz transmisyjny, żeby ten koncert nagrać. Początkowo nikt nie myślał, żeby to wydać w formie płytowej, ale jakoś tak się stało, że w 1983 roku ukazał się ze znakomitą okładką Edwarda Lutczyna – ta szklanka krojona brzytwą, ta kropla krwi, znać tu polską szkołę plakatu. Jak dobrze pamiętam, była to już płyta nagrobkowa, bo zespołu nie było. Ostatnie, pożegnalne koncerty to był bodajże czerwiec – lipiec 1983 roku.
Oprócz tego, że jest to, jak wspomniałem, dokument z epoki (słusznie) minionej jest to znakomita koncertówka, bo muzycznie broni się wybornie. Jest to uczciwy zapis tego, co działo się wtedy w „Stodole”, bo wszystko tak jak zostało nagrane, tak poszło na plastik – bez żadnych poprawek. Aż tak dobrze nie pamiętam tego materiału w wersji winylowej i nie pamiętam, jak to wszystko w oryginale brzmiało i jestem święcie przekonany, że do tej edycji cały materiał porządnie zremasterowano. Tyle, że pewnych rzeczy zremasterować się nie da. Jak się ktoś na koncercie „wywrócił”, no to do Ciebie Panie – po zaworkach.
Sympatie – sympatiami, preferencje – preferencjami, ale muszę uczciwie przyznać, że „Live” to jest kawał rockowego żywca i trudno tego nie dostrzec. I tak po prawdzie, kupiłem go nie tylko z sentymentu, ale przede wszystkim dlatego, że jest to naprawdę bardzo dobry koncert. Kiedy słuchałem go po raz pierwszy, cały ten repertuar już znałem, bo „UNU” zostało wydane jakiś czas wcześniej, ale dla publiczności zgromadzonej w „Stodole” były to z niewielkimi wyjątkami rzeczy zupełnie nieznane. Jednak, jak już wspomniałem, publiczność przyjęła je bardzo gorąco, jak swoje. Zresztą co tu mówić – Perfect to była grupa bardzo dobrych muzyków, którzy z niejednego pieca chleb jedli i na nie jednej chałturze się wycierali. Zresztą same próby do koncertu trwały dobrych kilka tygodni, nawet po osiem godzin dziennie. Efekt – do usłyszenia na płycie. Nie ma aż tak dużo tak żywiołowych, tak energetycznych rockowych żywców, jak perfectowy „Live”. Taki płyty się zdarzają – od czasu do czasu. A z drugiej strony – tam wszystko chodzi jak w zegarku, tam chyba nie ma żadnych wpadek, a jeżeli już, to właściwie niedostrzegalne. Przynajmniej mi nic tam nie „zgrzyta”.
Można się zastanowić jaki był przepis na sukces tej płyty (czy też w Perfectu w ogóle) – po pierwsze to, o czym już pisałem – bardzo staranne przygotowanie, długi, mozolny okres prób, po drugie – ludzie – znakomity, charyzmatyczny wokalista Grzegorz Markowski (chociaż uważany trochę za pozera) i czterech doskonałych muzyków za jego plecami. Po trzecie – ludzie, mianowicie Hołdys – kompozytor i Olewicz – tekściarz. Perfect grał szeroko rozumianego, mainstreamowego, przebojowego rocka, stylistycznie dość mocno tkwiącego w latach siedemdziesiątych. Niby nie było to nic odkrywczego, ale mimo wszystko muzyka grupy miała swój rys oryginalności – trudno mi znaleźć jakiegoś jednego konkretnego wykonawcę z którego zżynali. A do tego Hołdys miał niesamowita smykałkę do pisania cholernie przebojowych numerów – i biały Perfect i „UNU” to były właściwie zestawy „The Best of…” – większość tych utworów była przebojami. No i teksty Olewicza – znakomite, doskonale trafiające do ówczesnej młodej publiczności i co ciekawe były też na tyle uniwersalne, że wiele nie straciły na aktualności – „Nie płacz Ewka”, „Pocztówka do państwa Jareckich”, „Chcemy być sobą”, czy nieco surrealistyczna „Lokomotywa z ogłoszenia” – na przyklad. Tego się dalej słucha…
A teraz pytania. Trzy i to dosyć proste, za to każde po 3 punkty: