Hm, gdyby na początku lat 90. ktoś mi przepowiedział, że za około dwadzieścia lat będę z przyjemnością nie tylko słuchać płyt Iron Maiden, ale też o nich pisać, jako żywo, nie uwierzyłbym. Ba, gdybym jeszcze w pierwszych miesiącach 2009 roku usłyszał, że niebawem nie tylko zacznę słuchać muzykę Iron Maiden, lecz i zaopatrzę się we wszystkie albumy studyjne grupy, to wciąż nie dałbym takim słowom wiary. A jednak za sprawą nabycia specjalnego, trzydyskowego wydania przeciętnej, a podówczas najnowszej płyty Dream Theater, ergo wydanej w czerwcu 2009 roku Black Clouds & Silver Linings (w nawias ujmując – jak niedaleka przyszłość miała pokazać, black clouds istotnie zbierały się podówczas nad zespołem, niechybnie prowadząc go do a dramatic turn of events), zainteresowałem się wzgardzoną przed dwudziestoma laty Żelazną Dziewicą.
O Iron Maiden, dla wielu zwykle przed, po albo obok Black Sabbath i Metalliki najlepszej i najważniejszej kapeli metalowej w dziejach, słyszałem oczywiście od dziecka, zatem od lat 80. Muzykę zespołu poznałem jednak dopiero na początku lat 90., mając osiem lub dziewięć lat. Oto kiedy uczęszczałem do drugiej lub trzeciej klasy szkoły podstawowej, kolega, z którym jako pierwszy i – nie licząc jednej koleżanki, a także mojego najlepszego kumpla, wyraźnie mniej jednak zauroczonego metalem, ale, jak i ja, klasyką (blues i progressive) rocka jak najbardziej, wraz z młodszym bratem wielbiciela Queenu, jednakowoż od czasu do czasu przesłuchującego to i owo dzieło nagrane przez jakieś metalowe kapelisko, Black Sabbath, Sepulturę czy Motörhead – jedyny z klasy miałem potem na serio słuchać metalu, przyniósł na wspólny spacer po bulwarach wzniesionych na obu brzegach przepływającej przez Kraków Wisły kilka – z pięć czy sześć - kaset Iron Maiden, które otrzymał od znacznie starszego kuzyna. Ponieważ koledze kasety nie spodobały się, a były to oryginalne żelazówki (kto wówczas zbierał nagrania, ten wie, że w ówczesnych warunkach polskich „oryginalna”, zakupiona za z trudem wysupłane pieniądze kaseta magnetofonowa przeważnie oznaczała piracki, podrobiony, lichy, cienko brzmiący i brzydko wydany produkt, z pojedynczym karteluszkiem zamiast rozkładanej książeczki, częstokroć niewłaściwym artworkiem oraz skróconymi utworami i/lub pomieszaną ich sekwencją – tak tak, nawet Wish You Were Here Floydów w tych względach nie oszczędzono), to powiedział, że może mi je dać. Wziąłem więc je na próbę, po czym szybko zwróciłem, mówiąc, że mnie, jak i jemu, nie podoba się muzyka zespołu (inną, skrytą przyczyną było to, że nie chciałem być koledze za podarunek wdzięczny, a tym samym pod pewnym względem odeń uzależniony). Jeśli pamięć mnie nie myli, a nie myli, najbardziej zniesmaczył mnie wysoki, wyjący wokal Bruce’a Dickinsona, możliwe też, że jakość grania Iron Maiden nie szła w parze z jakością nagrania zawartego na pospolitej żelazówce. Od tamtego czasu aż do 2009 roku Iron Maiden ani nie słuchałem, ani nie słyszałem, co jest tym pewniejsze, że od dziecka radia słuchać nie lubię, a sam po muzykę bandu nie sięgałem, o nie!
Życie jednak lubi płatać figle. Oto kiedy w 2009 roku nabyłem wspomnianą wersję Black Clouds..., znalazłem na jednym z dodatkowych dysków przeróbki fajnych kawałków, m.in. Stargazer Rainbow, Larks' Tongues in Aspic - Part II King Crimson i zamieszczonego na końcu - a stanowiącego przyczynę niniejszych przydługawych, wstępnych wspominek - To Tame a Land Iron Maiden. Ostatni z numerów spodobał mi się na tyle, że bliżej zainteresowałem się muzyką niegdyś wzgardzonej brytyjskiej Dziewicy i rychło doceniłem jej walory. Niebawem nabyłem i gruntownie przesłuchałem wszystkie jej płyty i w jakiś rok później popełniłem swoją pierwszą, szczęśliwie przyjętą przez ówczesny skład redakcyjny ArtRocka recenzję, poświęconą „ajronmejdenowemu” albumowi The Final Frontier, jakże pomysłowo skrytykowanemu przez – jak czas okazał - mojego redakcyjnego kolegę, Wojtka Kapałę.
Cóż, wielkiem entuzjastą czy fanem Iron Maiden z pewnością nie stałem się, twórczość formacji jednak – że tak to osobliwie ujmę - krytycznie polubiłem, stąd też w połowie lipca 2014 roku zabrałem się za wystukiwanie niniejszego, jak dotąd szóstego w moim dorobku – tyle samo co o Carcass!, tyle samo co o moim ukochanym Led Zeppelin!!! – tekstu zwanego recenzją o 4. długogrającej płycie Nieugiętej Dziewoji. Aha, po latach, a ściślej – po uprzednim przyzwyczajeniu się do zrazu okrutnie kłującego w uszy wokalu Jamesa LaBrie z Teatru Marzeń, odkryłem, że bez większego problemu mogę przetrzymać, a nawet - yikes! - do pewnego stopnia również polubić śpiew „Syreny Alarmowej” Bruce’a Dickinsona.
Kiedy muzycy Iron Maiden zakończyli światową, trwającą od lutego do grudnia 1982 roku trasę koncertową The Beast on the Road, w trakcie której rozpalili gniew fanatyków religijnych i serca zbuntowanej młodzi, wnet zaczęli kuć żelazo póki gorące. Nakręceni entuzjazmem fanów i dopiero co zakończonym podbojem co najmniej kilkunastu krajów świata, głodni nowych sukcesów i dalszych zdobyczy, już w styczniu 1983 roku zabrali się za pisanie materiału na następną płytę (hotel Le Chalet w Jersey na Wyspach Normandzkich), doskonalenie go w trakcie prób (podejmowanych w hotelowej restauracji) i jego nagrywanie (luty i marzec, Compass Point Studios w stolicy Bahamów Nassau), po czym ruszyli w kolejną morderczą, liczącą około 140 występów trasę koncertową World Piece Tour (maj-grudzień). Jak widać, swój czas Maideni obficie wypełniali pracą, jednakowoż starali się spędzać go we w miarę komfortowych warunkach, łącząc przyjemne z pożytecznym.
Na czwartą, wydaną 16 maja 1983 roku nakładem EMI i – w Ameryce Północnej – Capitol Records płytę studyjną grupy, pierwszą, na której zabrakło tytułowej piosenki, złożyło się dziewięć kompozycji. Album promowały – także pod postacią wideoklipów - dwie spośród nich, a były to: wypuszczony 11 kwietnia Flight of Icarus, pierwszy singiel zrealizowany z myślą o „podbiciu” Stanów Zjednoczonych (na stronie B znalazł się I’ve Got the Fire, cover numeru I Got the Fire amerykańskiej kapeli Montrose), i The Trooper z 20 czerwca (na stronę drugą trafiła zmetalizowana przeróbka Cross-Eyed Mary brytyjskiego Jethro Tull). Pod autorstwem utworów, których miksem i produkcją zajął się Martin Birch w założonych przez Jimiego Hendrixa Electric Lady Studios w Nowym Jorku, podpisani zostali: basista i lider Steve Harris (Where Eagles Dare, Die with Your Boots On, The Trooper, Still Life, Quest for Fire, To Tame a Land), po raz pierwszy udzielający się również jako samodzielny twórca wokalista Bruce Dickinson (Revelations, Flight of Icarus, Die with Your Boots On, Sun and Steel) oraz gitarzyści Adrian Smith (Flight of Icarus, Die with Your Boots On, Sun and Steel) i Dave Murray (Still Life). Zabrakło jedynie perkusisty…
No właśnie, jednym z następstw tournée The Beast on the Road było usunięcie z zespołu bębniarza Clive’a Burra. Przyczyną miały być jego rzekomo nieodpowiedzialne, rzutujące na występy formacji postępki (ostre balangowanie połączone z nadużywaniem alkoholu i narkotyków), z jakich wcześniej rzeczywiście dał się poznać poprzedni wokalista grupy, Paul Di’Anno. Jak się jednak zdaje, w przypadku Burra sprawa prezentowała się zgoła inaczej. Otóż po tym jak w trakcie trasy po Stanach otrzymał wiadomość, że odumarł go ojciec, pałkarz na krótko opuścił szeregi kapeli, by udać się do Anglii na pogrzeb rodzica. Po rychłym powrocie miał odkryć, że stosunek kolegów – a bodaj zwłaszcza Harrisa - do jego osoby uległ zmianie. Poskutkowało to tym, że pod koniec trasy został z kapeli wyrzucony i zastąpiony niejakim Nicko McBrainem, do niedawna członkiem francuskiego bandu o nazwie Trust, do którego po swoim usunięciu przystał z kolei Burr. To właśnie tyleż sympatyczny, co uzdolniony McBrain czasowo zastępował Burra podczas jego nieobecności, to on też na trwałe został członkiem Iron Maiden, współtworząc klasyczny i przez licznych fanów uznawany za najlepszy skład grupy. Wygląda więc na to, że w celu uzasadnienia nie do końca uczciwego postępowania wobec Burra, być może podłamanego po śmierci ojca i przez to niedostatecznie wywiązującego się ze spoczywających na nim obowiązków, oraz raczej nieładnego potraktowania go zrobiono mu tzw. czarny pijar (głównie spekulujące media, którym jednak ktoś mógł, choć oczywiście nie musiał, podrzucić lub sprzedać jakieś fałszywe rewelacje, szkalujące dobre imię bądź co bądź pokrzywdzonego muzyka, z którym sami „bendmejtsi” od razu powinni byli zagrać w otwarte karty i uczciwie mu powiedzieć, jak sprawy stoją). Z drugiej strony podkreślić należy, że we wkładce prezentowanej płyty pojawiły się pozdrowienia skierowane do Burra przez byłych kolegów: A Very Special Thanks to Clive Burr – good luck mate („Specjalne podziękowania dla Clive’a Burra – powodzenia, druhu”).
Na okładkę albumu, jak zwykle przygotowaną przez Dereka Riggsa, trafił Eddie, wściekły jak nieraz, lecz tym razem spacyfikowany, a może nawet cierpiący, uwięziony w miękkim wnętrzu pomieszczenia czy celi jakiegoś „wariatkowa”, odziany w kaftan bezpieczeństwa, przykuty do ścian i podłoża łańcuchami, z wygolonym i krwawiącym łbem, zdradzającym świeżo przeprowadzony na tak dotąd brojącym nieszczęśniku zabieg lobotomii. Z tym wykrzywionym gniewem i spazmem bólu pyskiem, poskręcanym, wijącym się ciałem, które przy rzucającym żółcieniową poświatę blasku księżyca bezsilnie usiłuje wydostać się z niewoli, Edek w okowach wygląda po prawdzie żałośnie. Ale też okładka oczywiście ma korespondować z tytułem i inspirowaną filmem i literaturą treścią pozamuzyczną płyty, której na imię – w dowcipnym nawiązaniu do wyrażenia peace of mind - Piece of Mind (spokój umysłu/ducha – kawałek/cząstka umysłu/mózgu/ głowy; aż zabawnie jest pomyśleć, że takie a nie inne miano nadano czwartemu longplayowi na cześć nowego perkusisty: mind – umysł, rozum; brain – mózg). Robocza nazwa projektu muzycznego brzmiała Food for Thought („pożywka dla myśli”). Dodać można, iż jedno ze zdjęć zawartych we wkładce do płyty odwołuje się i do Piece of Mind, i do Food for Thought, a ukazuje wygłodniałych Ironów, którzy siedząc w komnacie przy pokaźnych rozmiarów stole tęsknie popatrują na półmisek z przystrojonym warzywami mózgiem (Eddiego?) (i znowuż można napisać w nawiasie, że ewentualnie chcąc złożyć hołd nowemu instrumentaliście, można było pstryknąć Maidenom zdjęcie w fast foodzie podczas objadania się nową, wysokokaloryczną kanapką o nazwie McBrain). Jak widać na zdjęciu, jedno z miejsc, honorowe, gdyż u głowy stołu, zdaje się być przygotowane dla pewnego otaczanego specjalną atencją gościa, kto wie, być może tego, który incognito zdaje się skrywać w cieniu, spowity mrocznym, purpurowym światłem (tę samą postać, chwilami ujawniającą twarz Nicko McBraina, ujrzeć można na wideoklipie do Flight of Icarus).
Otwierający longplay, naśladujący główny riff i zwiastujący podstawowe metrum i rytmikę utworu atak perkusji to początek Where Eagles Dare, którego tytuł („Tylko dla orłów”) to bezpośrednie nawiązanie do powieści Szkota Alistaira MacLeana i powstałego w oparciu o nią filmu Briana G. Huttona. Ekspresyjny, targany emocjami śpiew, ciężko grające, perfekcyjnie zgrane z karkołomnymi popisami perkusyjnymi i wyrazistym brzmieniem basu gitary, które wśród odgłosów walki, głównie świstających dookoła serii wystrzałów, zdobią piosenkę wyartykułowanymi z czuciem solówkami, pierwszorzędnie oddającymi dziwną i niecodzienną, po trosze może też znaną z mitów, opowieści i legend, pełną tragicznego uniesienia atmosferę bitewnego pola oraz napiętą i niepewną sytuację walczących w jego zaklętym kręgu, oszalałych z męstwa i lęku bohaterów i nieszczęśników, pośród których – jak to dawniej, nie dowierzając w istnienie ślepego losu mawiano – „pan Bóg kule nosi”, to elementy składające się na piękne rozpoczęcie płyty.
Po mocnym zwieńczeniu Where Eagles Dare (w sumie - świetnym przywitaniu się McBraina ze słuchaczami) dają się posłyszeć ciężkie uderzenia instrumentarium, stanowiące zapowiedź Revelations, piosenki napisanej przez Dickinsona, najpierw cytującego słowa hymnu O God of Earth and Altar G. K. Chestertona, a potem wśród seksualnych podtekstów odwołującego się do wynurzeń okultysty Aleistera Crowleya. W odniesieniu do tytułu tak piosenki, jak i płyty zauważyć należy, że we wkładce znalazły się także ustępy z Janowego Objawienia, mianowicie werset czwarty z rozdziału dwudziestego pierwszego, z tą różnicą, że w miejsce oryginalnie – w King James Bible („Biblia Króla Jakuba”) - występującego w tekście Apokalipsy św. Jana wyrazu pain tu pojawia się brain (And God shall wipe away all tears from their eyes; and there shall be no more Death. Neither sorrow, nor crying. Neither shall there be any more Brain; for the former things are passed away; w pierwotnej wersji słowa death i pain zapisane są z małej, a nie wielkiej litery). Całość płynie pośród zmian tempa, nastroju i ciężaru, tak że momenty spokojniejsze, balladowe przeplatają się z ostrzejszymi, heavymetalowymi i właśnie w trakcie jednej z takich zadziorniejszych części w drugiej połowie można posłyszeć zasługujące na uwagę popisy gitarowe Murraya i Smitha. Kawałek kończy się mdławo i słodkawo wyśpiewanymi przez Bruce’a słowami It is You.
Jako trzeci pojawia się na muzycznym nieboskłonie Flight of Icarus, nawiązujący do sławnego mitu o Dedalu i Ikarze, z tą różnicą, że zgodnie z nieco buntowniczą, może mającą na celu ukazanie odwieczny konflikt pokoleń (rozambicjonowany rodzic – nieudaczne dziecię) wersją Iron Maiden ojciec zdaje się celowo zdradzać syna, a przynajmniej zachęcać do wykonania rzeczy niemożliwych. Naturalnie tekst może być rozmaicie interpretowany, więc dla przykładu jeśli połączyć go z zaprojektowaną przez Riggsa okładką singla, gdzie uskrzydlony Eddie leci ku widzowi ze strzelającym płomienistymi jęzorami miotaczem ognia, po tym jak prawdopodobnie podpalił skrzydła szybującego Ikara i pogrążył w ogniu czekającą na spadającego nieszczęśnika ziemię, pełną biegających po niej (a w jednym przypadku chyba również kopulujących) ludzi, to można sobie dopowiedzieć, że rzecz ma przypominać nie wyłącznie, a może nawet i nie głównie postać Dedala i jego syna, ale raczej tych wszystkich, którzy w minionych wiekach za śmiałe, rewolucyjne i pchające ludzkość do przodu poglądy zostali znieważeni, wyklęci czy spaleni na stosie, jak choćby w XVI wieku włoski uczony Giordano Bruno (a w 1982 roku – wrzucone w ogień przez bogo- i szatanobojnych fanatyków egzemplarze The Number of the Beast; ciekawe, czy gdyby mogli, spaliliby i członków Iron Maiden?). Aby ktoś nie pomyślał, że takie odczytanie jest zupełnie nieuprawnione, wystarczy zachęcić chwytającego za kamień gagatka do lektury tekstu piosenki, w której mowa o stojącym na wzgórzu starcu i nagrzewającym się gruncie, dalej zaś o – przyglądającym się publicznej egzekucji? - tłumie i chłopcu spoglądającym staruszkowi w oczy. Kto wie, może to ten oszalały z gorąca i bólu matuzalem tuż przed śmiercią wyobraża sobie Dedala i Ikara, może też to on sam jest tym chłopcem, jako dziecko zachęcanym – zgodnie z maksymą per aspera ad astra - do przekraczania barier i granic, do znanego z Ody do młodości Mickiewicza tam sięgania, gdzie wzrok nie sięga, i konstatuje, że poniekąd został zdradzony przez wyznawane jako własne ojcowskie ideały. Zresztą w samym tekście ani razu nie pada ani imię Ikara, ani Dedala, nazwę przebojowego kawałka można, a nawet należy zatem potraktować metaforycznie, alegorycznie czy symbolicznie. Jeszcze à propos singlowej okładki – czyżby wygląd i kształt płonącego Ikara, na grafice Riggsa bez wątpliwości będącego karykaturą postaci z obrazu Williama Rimmera Evening (The Fall of Day), na którym pojawiający się anioł (nawiązujący do Paradise Lost, tj. „Raju utraconego” Johna Miltona), a według innych – Apollo, nieraz mylnie utożsamiany z Dedalem, Ikarem bądź Szatanem czy Lucyferem, został wykorzystany jako logo Zeppelinowej wytwórni Swan Song Records, miał być sygnałem, że niebawem Iron Maiden zdetronizuje swoim czwartym albumem kwartet Led Zeppelin, wszak do dziś uznawany za jeden z tych zespołów, które dały podwaliny pod przyszły rozwój heavy metalu (sam Riggs twierdził, że miał na myśli rozpad LZ, będący następstwem śmierci perkusisty Johna Bonhama)? Może tak, a może nie, pewne jest natomiast, że Flight of Icarus, wbrew utyskiwaniom Harrisa, że za wolny, to bardzo udany, niespełna czterominutowy przebój, za sprawą Dickinsona wyraźny ukłon w stronę estetyki amerykańskiego metalu komercyjnego i amerykańskiej publiki, której istotnie numer spodobał się na tyle, że był wcale często odtwarzany w amerykańskich radiostacjach i dotarł do ósmego miejsca w rankingu organizowanym przez prestiżowy magazyn muzyczny Billboard. I nie ma się co dziwić, bowiem nośny temat, wpadające w ucho solówki potężnie brzmiących gitar, fenomenalnie śpiewający, bez trudu wchodzący w wyższe rejestry Bruce, kapitalne, chóralne refreny, w żadnym razie nie tak drażniące, jak w niektórych innych szlagierach Iron Maiden, pokroju Run to the Hills czy kiczowatego Can I Play with Madness, wreszcie koronujący koszący Lot Ikara okrzyk wokalisty powodują, że Flight of Icarus to żelazny punkt płyty.
Następny kawałek to równie przebojowy, tyle że żwawiej zagrany od poprzednika Die with Your Boots On, znów podejmujący tematyką bitewną, wojenną i apokaliptyczną (np. wersy: Another Prophet of Disaster... 13 the Beast is Rising... Terror, Death, Destruction/Pour from the Eastern sands), znany głównie z tego, że w jego refrenie pojawia się zespołowy wielogłos (Dickinson, Harris, Smith), choć na uwagę zasługuje też – poza fajnym rytmem i udanie prowadzoną linią melodyczną – pełna entuzjazmu lekkość wykonania utworu.
Drugą stronę longplaya otwierał bodaj najbardziej rozpoznawalny numer z płyty, jakim jest kiler koncertowy The Trooper, zainspirowany poematem (i powstałymi na jego podstawie filmami, choćby tym wyreżyserowanym przez Michela Curtiza z 1936 roku, z którego kadry trafiły do teledysku nakręconego do „Kawalerzysty”) The Charge of the Light Brigade („Szarża lekkiej brygady”) Sir Alfreda Tennysona, opiewającego nieszczęsne natarcie kawalerii brytyjskiej w trakcie rozegranej w 1854 roku, nierozstrzygniętej bitwy pod Bałakławą, jednego z epizodów wojny krymskiej. Wiedząc o tym, lepiej rozumie się, dlaczego na okładce singla The Trooper, który dotarł do dwunastego miejsca UK Singles Chart (dla porównania - Flight of Icarus wzleciał na pozycję jedenastą), wiarus Eddie z zaciętą miną biegnie po trupach, w śmiercionośnym ataku dzierżąc w prawym ręku zakrwawioną szpadę, a w lewym – poszarganego Union Jacka, czyli flagę Wielkiej Brytanii. Od strony wokalno-muzycznej utwór idealnie współgra z podjętą tematyką. Po wieszczącym porywający kawałek wstępie, do którego zataczając koło całość jeszcze powróci, następuje czterokrotna salwa instrumentalna. Po każdej z nich Bruce butnie i zadziornie wykrzykuje a cappella po jednej, zresztą rymowanej z kolejną linijce tekstu: You’ll take my life but I’ll take yours too./You’ll fire your musket but I’ll run you through./So when you’re waiting for the next attack,/You’d better stand, there’s no turning back. Tak zagrzawszy siebie i towarzyszy do boju, rusza z nimi do frontalnego ataku na słuchacza, raz po raz wołając na polu walki ooooooooh. Odbiorcy zaś ciężko jest nie ulec w ciągu następnych kilku minut owej wykonanej z rozpędem i brawurą szarży, w trakcie której napędzani galopującym rytmem muzycy tną kapitalnym riffem, szermują doskonałymi harmoniami, nieustępliwie atakują chwytliwymi refrenami i z ułańską fantazją sieką odjazdowymi solówkami, nie pozostawiając wątpliwości, kto z tej niezapomnianej i godnej wielokrotnego odtwarzania potyczki wyjdzie zwycięsko.
Zapewne celowo jako szósty (6 przecie to liczba Bestii!) pojawia się na płycie Still Life, który zaczyna się od pogrożenia palcem i prztyczka w nos wymierzonego rozfanatyzowanym nawiedzeńcom, dla których uosabiane przez Szatana zło czai się, dybie i czyha na człowieka dosłownie wszędzie. W związku z pojawiającymi się po wydaniu The Number of the Beast zarzutami o satanizm, niezadowoleni tym faktem muzycy zaszyfrowali w prologu do Still Life puszczony od tyłu monolog świeżo zsatanizowanego McBraina, który odpór religijnym fundametalistom dał w następujących słowach: What ho said the t'ing with the three 'bonce', do not meddle with things you don't understand... („Oto, co powiedziało coś o trzech głowach: nie mieszaj się do rzeczy, których nie pojmujesz”). Słowa są zapisane tak a nie inaczej, ponieważ zostały wzięte z wydanego w 1975 roku albumu The Collected Broadcasts of Idi Amin Alana Corena i Johna Birda. Wspomniana płyta to satyra na prezydenta Ugandy Idiego Amina Dadę, jednego z największych okrutników wszystkich czasów, którego Bird, a w ślad za nim podpity Nicko, parodiował. Przekaz skierowany do tropiących zło o każdej porze dnia i nocy zawarty został także w dowcipnym zdaniu wydrukowanym we wkładce, brzmiącym: No synthesizers or ulterior motives („Brak syntezatorów i ukrytych motywów”). Właściwa część kawałka, powstałego pod wpływem tytułowego opowiadania ze zbioru The Inhabitant of the Lake and Less Welcome Tenants Ramseya Campbella, autora horrorów, rozpoczyna się od łagodnego sola gitary, po którym następuje zrazu przyciszony i stonowany śpiew. Ten staje się bardziej gniewny i natarczywy z chwilą agresywnego ataku instrumentów, w tym momentami z lekka scorpionowsko brzmiących gitar, na których Murray i Smith z polotem i werwą wygrywają solówki. W tekście pojawia się nawiązanie do tytułu płyty, mianowicie w odpowiednio wyróżnionych, wypowiedzianych przetworzonym głosem słowach peace of mind (Nightmares... Will give me peace of mind).
Jeśli Still Life wypadnie uznać za udaną, choć nie dorównującą poprzednim pięciu kawałkom heavymetalówkę, to jako jeszcze słabszy numer jawi się siódmy Quest for Fire, oparty na obrazie filmowym Jean-Jacquesa Annauda La Guerre du feu („Quest for Fire”, „Walka o ogień”) z 1981 roku. Problemem nawet nie jest anachroniczny tekst, zgodnie z którym człowiek dzielił lądy z dinozaurami (sic! - In a time when dinosaurs walked the earth... To search for landscapes men would roam). Kawałek niby dziarsko idzie przed siebie i jest urozmaicony popisami gitarzystów, ale jest jakby wymuszony, zagrany na siłę i drętwy, w zestawieniu z innymi piosenkami niewątpliwie nazbyt uproszczony i trochę nijaki. Nawet wokaliście udało się w jednej chwili (When the land was swamp and caves were home) zapiać tak żałośliwie, jakby mu akurat ktoś glanem nastąpił na krocze. Quest for Fire zapewne mógłby stać się ozdobą nagranej kilka lat później No Prayer for the Dying, moim zdaniem wraz z Fear of the Dark i Dance of Death najsłabszej płyty zarejestrowanej z Dickinsonem, w towarzystwie jednak Where Eagles Dare czy The Trooper z pewnością nie prezentuje się korzystnie.
Na złamanie karku leci żywiołowy Sun and Steel, utwór dedykowany pamięci sławnego ronina Miyamoto Musashiego, którego kolorowej postaci jeden z esejów poświęcił wybitny pisarz japoński Yukio Mishima. Ze wszystkich najkrótszy, niespełna trzyipółminutowy zadziorek tak jak Still Life nie jest specjalnie porywający, choć i tak lepszy od poprzednika, w czym duża zasługa odjazdowego dosalania gitarzystów, po których ciętych jak katana popisach pojawia się przejście, mogące kojarzyć się z graniem, jakie wielbicielom hard rocka znane jest ze Speed King Deep Purple.
Album wieńczy, a lepiej – koronuje, najdłuższa na niej, trwająca o cztery minuty dłużej od poprzednika kompozycja To Tame a Land, którą, podobnie jak zamykającą poprzedni album Hallowed Be Thy Name, w pojedynkę stworzył Harris. Pomysł na nią wykluł się w umyśle basisty pod wpływem lektury jednej z najciekawszych powieści literatury science fiction, jaką bez cienia wątpliwości jest fascynująca powieść Franka Herberta Dune („Diuna”). Zresztą nie tylko ona, gdyż i kolejne tomy poświęcone dziejom piaszczystej planety są nader interesujące, nawet jeśli pierwowzorowi nie dorównują. Harris zamierzał zatytułować skomponowany przez siebie utwór właśnie Diuna, lecz zapytany o zgodę, urodzony w 1920 roku Herbert, mimo że tylekroć wybiegający myślą w przyszłość i odległe światy, był człowiekiem z nieco innej epoki, stąd prośbę o wydanie zgody na wykorzystanie miana planety przyjął z dalece posuniętą rezerwą, w istocie w swoim konserwatyzmie trochę zachowując się jak wzorcowa członkini zakonu Bene Gesserit z okresu rządów Wielebnej Matki Gaius Heleny Mohiam, dlatego też jego agenci przekazali muzykom odpowiedź odmowną, ponoć o następującej treści: Frank Herbert doesn't like rock bands, particularly heavy rock bands, and especially bands like Iron Maiden („Frank Herbert nie lubi zespołów rockowych, tym bardziej heavyrockowych, zwłaszcza takich jak Iron Maiden”). Nazwę piosenki zmieniono więc na To Tame a Land („Ujarzmić/Poskromić krainę/świat”), lecz w samym jej tekście, ogólnikowo zarysowującym treść frapującej lektury, i tak pojawiły się takie związane z powieścią pojęcia, jak dla przykładu Diuna, Arrakis, Fremeni, czerwie, Muad'Dib, przyprawa, Kwisatz Haderach, filtrfrak, gom dżabbar, mesjasz czy – jak dawniej brzmiała nazwa ArtRock.pl, nadana mu przez fascynata Diuny, czyli Tomasza Kamińskiego vel Naczelnego – Kaladan. Mimo cierpkiej odpowiedzi otrzymanej ze strony pisarza, muzycy chyba nie poczuli się specjalnie urażeni i w liner notes zawarli podziękowanie dla inspirujących ich autorów, Herberta i MacLeana. Sama kompozycja epicko ilustruje historię Paula Atrydy i przeznaczonej mu do ujarzmienia planety. Ujawnia, pojawiające się nie tylko już wcześniej na Piece of Mind, ale też na poprzednich albumach zespołu inklinacje do bardziej rozbudowanych form charakterystycznych dla rocka progresywnego. W utworze usłyszeć można najpierw nieomal minutowe intro, które łagodnie i bez jakiejkolwiek nachalności przenosi myśli i wyobraźnię słuchacza na owiewane ciepłym wichrem piaski odległej w czasie i przestrzeni Arrakis, planety zwanej Diuną. W dalszej części Dickinson, przy równo wybijanym przez McBraina rytmie, niesiony pulsującym basem Harrisa i ponętnie współbrzmiącymi gitarami Murraya i Smitha, roztacza przed przybyszem wizję świata, w którym religia i wiara wikłają się z wielką i małą polityką, a celem intryg i wojen jest walka o panowanie nad wszechświatem, do czego kluczem jest poskromienie planety i zawładnięcie skrytą w pokrywających jej powierzchnię, nieprzebytych piaskach substancją zwaną melanżem, która przedłuża życie i poszerza świadomość. Potem, kiedy wybrzmią ostatnie słowa opowieści, której dramatyzm dodatkowo wzmacniany był umiejętnie dozowanym suspensem, a którą pod koniec czwartej minuty zwieńczył mocny okrzyk niejako namaszczający Atrydę na mesjasza (He has the power/to make it all end), na placu boju pozostają sami instrumentaliści. Ci w kolejnych minutach swą porywającą, znakomicie budującą napięcie grą doprowadzają słuchacza do gorączki i wrzenia, dalej wśród pierwszorzędnych przejść rozwijając owe piękne, inspirowane muzyką Bliskiego Wschodu harmonie i melodie, swoimi solami oddając też cześć Sol, tj. Słońcu. Po niepokojach poprzednich minut, w szóstej następuje wstrzymanie instrumentarium i zmniejszenie intensywności grania. Wreszcie jak niejedna dobra opowieść, tak i ta końcem nawiązuje do swojego początku, uspokajając targające odbiorcą uczucia i emocje, pozwalając mu dojść do siebie i bezpiecznie powrócić szczęśliwemu po wysłuchaniu To Tame a Land, jak i całej płyty do domu, na Ziemię. Aż dziw bierze, że tak udanej kompozycji, z Maidenowych chyba mojej ulubionej (nawiasem ujmując – w udzielanych w 1983 roku wywiadach sam Harris zdradzał, że to najlepszy z napisanych dotychczas przezeń kawałków), po zakończeniu World Piece Tour grupa raczej nie grywała na koncertach (być może przez wzgląd na tekst, wprost wykorzystujący pojęcia zaczerpnięte od Herberta?), więc jak dotąd uświadczyć jej nie można bodaj na żadnym z tylu koncertowych wydawnictw zespołu.
Piece of Mind, drugi z trzech wielkich klasyków w dorobku Iron Maiden, to płyta nie mniej udana od swojej starszej siostry, The Number of the Beast, mimo że obecnie w powszechnej świadomości słabiej od niej rozpoznawalna i po prostu mniej znana. Jednakowoż nie można zapominać, że w latach 80. to właśnie ona, sprzedając się w Stanach Zjednoczonych w liczbie miliona – a na całym globie dwóch milionów - egzemplarzy i osiągając tym samym status platynowej płyty, którą zdobyła potem i w Wielkiej Brytanii, gdzie zaraz po wydaniu doszła do trzeciego miejsca UK Albums Chart, wywindowała grupę do pozycji światowej supergwiazdy, zapoczątkowując okres złotej ery Iron Maiden. Do tego promując ją Maideni po raz pierwszy udali się za Ocean już nie jako support innej kapeli, lecz na własną rękę, co wielu wydawało się dosyć ryzykowne, a co okazało się strzałem w dziesiątkę. Co więcej, nie ustępując Liczbie Bestii, Piece of Mind nawet ją przewyższa, oferując materiał dojrzalszy i ciekawszy, bardziej urozmaicony i efektowny, a przy tym – bardziej mroczny i złowieszczy. Ukazuje grupę w rozkwicie mocy twórczych, konsekwentnie i pomyślnie rozwijającą własny styl, kapelę, która dzięki dokooptowaniu McBraina, perkusisty utalentowanego i perfekcyjnego technicznie, znanego m.in. z błyskawicznej gry jedną stopą, o mocniejszym, bardziej zwartym i kunsztownym uderzeniu (wpływy jazzu) od Burra i pozbawionego cechującego tegoż skłonności do szalonego, inspirowanego punkiem żywiołowego napędzania muzyki, zaczęła grać nieco mniej wyrywnie, wolniej, ciężej, gęściej, bardziej uporządkowanie i precyzyjniej, co przełożyło się i na brzmienie, i na twórczość grupy. Lecz podobnie jak wcześniejsze dokonania Ironów, nie jest Piece of Mind dziełem pozbawionym pewnych mankamentów, do których zaliczyć można zarówno kilka nieco słabszych utworów (Still Life, Quest for Fire, Sun and Steel), zdecydowanie odstających od kompozycji wręcz rewelacyjnych (Where Eagles Dare, Flight of Icarus, The Trooper, To Tame A Land), jak i powodowaną przez to pewną niespójność płyty i nierównowagę zawartego na niej materiału, w wyniku czego druga strona nie może mierzyć się poziomem z pierwszą. Mimo to jest to w swojej klasie wagowej album znakomity, atrakcyjny nie tylko przez wzgląd na wypełniającą go, bogatą rytmicznie, melodycznie i harmonicznie muzykę, ale też zdradzające wielorakie inspiracje teksty, dzięki czemu jest to kolejne z pomnikowych dokonań Iron Maiden, nie ostatnie.
Piece of Mind to moja ulubiona płyta studyjna Iron Maiden, co nie oznacza, że uważam ją za najlepszą w dorobku grupy. W moim mniemaniu tu Brytyjczycy nadal jeszcze hartowali metal, udoskonalali i wyklarowywali swój styl, prawda, że doprowadzając robotę prawie do końca. Wiadomo jednak, że „prawie” czyni pewną różnicę.
Jak uczą geografia, podróże i doświadczenie, szczyt szczytowi nierówny. Jeśli zatem Iron Maiden na szczyt wspięło się już dzięki The Number of the Beast, to ogłaszając Piece of Mind szczyt ten przebiło, osiągając jeszcze wyższy poziom grania i – za sprawą odpowiednio prowadzonego marketingu oraz okalającego glob intensywnego koncertowania - popularności. Do sięgnięcia zenitu klasycznej formuły heavymetalowej i wejścia w fazę twórczego apogeum jeszcze trochę brakowało, ale już niedużo. Ujmując problem czasowo, patrząc na czas powstawania Piece of Mind i jej następczyni, Powerslave, zaledwie kilkanaście miesięcy.