Z Grecji na Marsa. A potem do Watykanu.
Czyli cykl o Vangelisie.
Odcinek ósmy.
Kolejny album z muzyką do filmu.
Podejrzewam, że wielu osobom nawet nieźle obeznanym z twórczością artysty tytuł tej płyty niewiele mówi, okładkę też widzą pierwszy raz na oczy (tak jak ja kilka dni temu). Ale jeżeli napisałbym „Ignacio” i wstawił czarno-białą okładkę z ptakiem, to myślę, że praktycznie każdy wiedziałby o czym będzie traktować niniejsza recenzja.
No to o co w tym wszystkim chodzi. Vangelis napisał muzykę do meksykańskiego filmu "No Oyes Ladrar Los Perros?" („Czy słyszysz szczekające psy?”) zrobionego przez francuskiego reżysera Francois Reichenbacha. Film miał swoją premierę w 1975 roku i też w tym samym roku ukazał się album ze ścieżką dźwiękową do niego „Entends-Tu Les Chiens Aboyer?” (co również można przetłumaczyć „Czy słyszysz szczekające psy?”). Płyta ta miała kolorową, badziewiastą okładkę(*), która niespecjalnie zachęcała do zakupu. Te mankamenty naprawiono przy okazji reedycji z 1977 roku, która miała nową, dużo bardziej estetyczną okładka, nowy tytuł – „Ignacio” (imię głównego bohatera filmu). Ale muzyka pozostała ta sama.
Może i strona edytorska pierwszego wydania niespecjalnie zachęcała do wydania, za to sama muzyka rekompensowała wszelkie estetyczne braki. Zresztą okładek się nie słucha, tylko płyt. A sama zawartość jest bardzo ciekawa. Może nie jest to tak ładne jak „Apokalipsa Zwierząt”, ale i tak jest to bardzo dobra płyta. Mamy tu właściwie jedną kompozycję, podzieloną na dwie części, ale są to części na tyle różne, że właściwie są to dwa utwory. Pierwszy to wieloczęściowa kompozycja, zapewne skompilowana z różnych fragmentów ścieżki dźwiękowej – trochę patetyczna i dostojna, a trochę (bardziej) łagodna i pastelowa. Można powiedzieć – Vangelis w stanie czystym. Drugi ma bardziej zróżnicowany charakter – zaczyna się żwawego tematu zagranego na syntezatorach, nieco przypominającego „Back to School” z drugiej płyty Jona & Vangelisa, potem mamy też trochę bliżej nieokreślonych, awangardowych dźwięków, w dalszej części robi się nastrojowo jak na pierwszej stronie analoga, tyle, że bardziej elektronicznie, a całość kończy uroczy latynoski temacik, lekko smętnawy, melancholijny i też zagrany na syntezatorach.
Nie jest to tak dobra płyta jak „L'Apocalypse Des Animaux”, ale na pewno też bardzo dobra, szczególnie pierwsza stron, która naprawdę jest znakomita. Druga strona jest nieco chaotyczna i miejscami raczej trzeba się do niej przyzwyczaić, niż można ją polubić. W ogólnym rozrachunku na pewno rzecz wartościowa. Trzeba znać.
(*) – francuskie wydanie, bo co kraj, to inna okładka, a nawet i inny tytuł. A właściwie były dwa wydania francuskie – jedno Vampire Records, drugie BASF.