Właściwie znikąd się wziął. Ni stąd ni zowąd pojawił się na półkach krótki, pięcioutworowy album nagrany przez mistrzów nastroju współczesnego artrocka. Steve Hogarth i Richard Barbieri których wcześniejsza współpraca zaowocowała całkiem udanym projektem Not The Weapon But The Hand spotkali się ponownie, by wspólnie wyczarować dla nas trochę tej magicznych dźwięków, jakie dwa lata temu przykuły uwagę większości fanów progresywnego światka.
Arc Light można zatem potraktować jako swoiste post scriptum. Dopisek z ostatniej chwili. Uzupełnienie. Zresztą artyści nawet nie szukali na siłę jakiejś odrębności, sami reklamując album jako „młodszego brata”. Nie próbowali też zmienić obrazu wykreowanego przez kilkunastoma miesiącami. Choć, żeby nie było – ta EP-ka to nie całkowita kontynuacja stylu z Not The Weapon…, co to to nie. Pewne różnice, acz niespecjalnie wielkie są. I tak gdy uznamy, że wcześniejsza twórczość obu artystów zbliżyła się mocno do berlińskich klimatów a’la David Bowie, tak choćby w drugim nagraniu na tym mini albumie doszukać się można zdecydowanych inspiracji Lou Reedem. Rytmiczne, surowe i bardzo oszczędne nagranie sugeruje iście „transformerski” zapał obu Panów – te klawisze, rytmy, nawet śpiew Hogartha – wszystko to znamionuje iście undergroundowe brzmienie rodem z Trident Studios w Londynie. Zatem niby jest inaczej, ale gdy uświadomimy sobie, że za album Lou Reeda odpowiadał również… David Bowie i Mick Ronson, to nagle okaże się, że wcale tak daleko Hogarth i Barbieri od poprzednich inspiracji nie odeszli. Intergalactic jest zresztą jednym z ostrzejszych i bardziej surowych kawałków na tym albumie - spora zasługa leży tu po stronie Aziza Ibrahima, którego gitara nadaje ton całemu nagraniu. Gdy się ono kończy, zostajemy już wówczas sam na sam z delikatną i zwiewną muzyką z Daddy Goes Work. Śliczne, melancholijne w klimacie nagranie, w którym dzieje się w sumie niewiele, a muzyka leniwie przepływa nam przez palce, nie epatując ani dynamiką, ani surowością, ani przekonaniem o przebojowości. A jednak coś jest w tym utworze takiego, że chętnie się po wspomnianą delikatność sięga. Zanurza się w te dźwięki z ufnością, jakby od niechcenia, a one rewanżują się słuchaczowi subtelnością i uspokojeniem.
A potem nadchodzi niezwykłe wręcz Oil. Znowu Ibrahim. Znowuż solówka gitary, acz tym razem niezwykle wyrazista, bo trwająca przez praktycznie całość tego utworu i nadająca mu kolorytu wręcz orientalnego. Rytm przypominający dokonania Marillion, ale bez specjalnej nachalności: ot po prostu za sprawą śpiewu Hogartha słychać, że to nagranie daleko od macierzystej grupy nie leżało. Jest rytmicznie, arabsko, melodyjnie: słowem bardzo misternie.
I finał. W którym podmiot liryczny wreszcie jest megaliryczny. Wokalista sobie kwili, a klawisze Barbieriego… cóż sumiennie i dokumentnie wpędzają słuchacza w zachwyt. Ten krótki, kilkunutowy akord, swoisty riff fortepianowy zagrany na syntezatorach, to iście muzyka kosmiczna. Nieziemsko piękna i zupełnie pozbawiona zahamowani. Usłyszeć ją i umrzeć? Że sparafrazuję znane powiedzenie… No dobra, przesadziłem, ale bardzo, bardzo, bardzo niewiele. Cudowne nagranie.
Przyjemny album. I tyle.