Ćwiara minęłaTM AD 1989!
Tak się złożyło, że w ćwiarowej serii przypominamy okolicznościowo różne zasługujące na uznanie płyty (na ogół spoza artrockowego nurtu). Tym razem – dla odmiany – jedna z najgorszych płyt lat 80. (i nie tylko tej dekady).
Na papierze wyglądało to co najmniej dobrze. Z jednej strony – legendarny już poeta, bard, twórca dziesiątków pomnikowych utworów, z drugiej – jedna z najlepszych koncertowych grup w historii, jedno i drugie – pochodzące z podobnych światów, wyrosłe w tej samej kolorowej dekadzie lat 60. Co prawda z perspektywy roku 2014 rzuca się w oczy, że i Bob Dylan, i Grateful Dead w drugiej połowie lat 80. przeżywali spory kryzys twórczy… Tym niemniej, w roku 1987 Dylan i Dead wyruszyli na wspólną trasę koncertową, dwa lata później wybrane nagrania trafiły na album koncertowy.
Dziś uważa się „Dylan & The Dead” za jedną z najgorszych pozycji (jeśli nie po prostu najgorszą) w dorobku obydwu firmujących ją wykonawców. I – niestety – zasłużenie. Już w “Slow Train Coming” słychać, że coś jest nie tak: niby sam riff jest w porządku, Bob wokalnie wypada nie najgorzej, ale w instrumentalnym rozwinięciu panowie grają, grają, grają… i nic z tego nie wychodzi. Nie ma klimatu, nie ma atmosfery, ot – Dead (zespół, który z takich długich, swobodnych partii instrumentalnych potrafił robić istne cudeńka) ciągną te gitarowe partie jakby z przymusu, bez pomysłu, co właściwie z tym zrobić. „I Want You” przysparza o ból zębów od samego początku – fatalną formą wokalną głównego bohatera. Gdy dodamy do tego niezborne granie instrumentalistów… W „Gotta Serve Somebody” dochodzą jeszcze chórki: wymęczone, zaśpiewane na odczep się, bez jaja, bez energii. I tak będzie już do końca płyty. Wyjątkowo zarżniętego wokalnie „Queen Jane Approximately” i nudnego, wypranego z energii “All Along The Watchtower” szkoda szczególnie. A specjalna nagroda należy się temu, kto zdoła dotrwać do końca ponad 9-minutowego “Joey” za jednym podejściem: panowie ciągną to do przodu na siłę, bez ładu, składu i pomysłu, nawet nie udając, że chce im się grać.
Jak twierdzą niektórzy Deadheadsi, podczas koncertów Boba i Grateful Dead zdarzały się rzeczywiście interesujące wykonania, co wytrwali fani mogą stwierdzić, sięgając do bootlegów. Ponoć przy pewnej dozie dobrej woli można było skompilować jak najbardziej dający się słuchać album koncertowy. Tyle że… Na cztery miesiące przed premierą „Dylan & The Dead” ukazał się pierwszy album Traveling Wilburys, zaczął się renesans popularności Dylana i zarazem wyraźna zwyżka formy Boba, który po kilku nieudanych albumach studyjnych miał już wkrótce dać publiczności szereg naprawdę udanych płyt. Trzeba było jakoś zdyskontować komercyjny sukces Braciszków – więc sięgnięto do pochomiczonych po szafach Columbii taśm sprzed ponad roku i na szybko przygotowano płytę koncertową, firmowaną przez dwóch wykonawców – więc wytwórnia zarobi podwójnie… Nie pierwszy to niestety taki zabieg w historii rocka i nie ostatni. Na szczęście już parę miesięcy później Bob Dylan zrehabilitował się z nawiązką. O czym też w ćwiarowym cyklu będzie okazja wspomnieć.