Ileż to już zespołów ogłaszało, że „to już jest koniec, możemy iść…” i że nigdy więcej się nie zejdą? Dlatego gdy Illusion po pamiętnym koncercie pożegnalnym w listopadzie roku 1999 oficjalnie zszedł ze sceny, byłem pewny, że wcześniej czy później znów będziemy mieli okazję zobaczyć panów na żywo, a niewykluczone, że i studyjna płyta się pojawi. Czasem o powrocie decyduje to, iż dawna przyjaźń nie rdzewieje, czasem słuszna sprawa (vide Pink Floyd), a czasem niezbyt udana kariera w oderwaniu od uznanej, markowej nazwy. Akurat panowie z Illusion z dobrym efektem zakotwiczyli się na rynku (Oxy.gen nagrał dobrą płytę, Lipa z Lipali też radził sobie bardzo dobrze); tak więc gdy w dziewięć lat po „ostatnim” koncercie znów pojawili się na scenie (co prawda z innym gitarzystą – Jerry pojawił się z akustykiem w kilku numerach), było tylko kwestią czasu kiedy panowie zatęsknią za dawnym szyldem. Co prawda minitrasa w starym składzie i premierowe utwory, jakie pojawiły się w roku 2011, były zdaniem samych muzyków posunięciem czysto komercyjnym, ale… Po minitrasie na trzy koncerty, w roku 2012 panowie zagrali na żywo już 20 razy, jesienią zaczęli dłubać w studiu (Lipa udzielał się wtedy z Lipali, więc dołączył dopiero w 2013 roku), a teraz, 22 marca, pojawiła się pierwsza od 16 lat premierowa płyta studyjna.
Od czysto edytorskiej strony jest to prawdziwe cacko. Piękny digibook z tłoczoną nazwą zespołu, przepiękne grafiki węgierskiego artysty Istvana Orosza ilustrujące poszczególne utwory… A co na samej płytce?
Jak przystało na Illusion – jest ciężko. Królują tu przybrudzone, masywne partie gitar i nie szczędzący gardła Lipa. Choć z drugiej strony słychać, że to już rok 2014, że czasy, gdy kanony ciężkiego brzmienia wyznaczał grunge, już dawno przeszły do historii. Za to w międzyczasie pojawiły się nowe zjawiska, ot, choćby transowy stoner rock, którego echa odbijają się na przykład w otwierającym całość „O trudzie wyboru”: motoryczna praca sekcji (z należycie wyeksponowaną gitarą basową), dwie gitary mają też sporo miejsca, które bardzo efektywnie wykorzystują… Ciężko brzmiący bas i gitary, ocierające się chwilami o dzikie, dysonansowe granie, pięknie napędzają „O wartościach i prawdach wszelakich”. Z kolei „O empatii”, rozegrany w spokojniejszym, kroczącym rytmie, pachnie co nieco starą szkołą Black Sabbath. Podobnie niespiesznie, niczym masywny walec, sunie przed siebie „O historii gatunku”. Ten utwór opiera się na dwóch elementach: sekcji rytmicznej, świetnie łączącej ciężar z finezją, i śpiewie Lipnickiego. Naprawdę, od wokalnej strony to jest istne tour de force: od niby-etnicznego popisu na początku po wściekłą eksplozję emocji w finale.
Ciężar ciężarem, ale panowie nie zapominają też o chwili oddechu, spokojniejszym momencie, pozwalającym słuchaczowi zregenerować siły przed kolejną porcją czadu. Spokojny „Oddech” to wizyta Lipy i spółki w krainie psychodelii: jest mrocznie, transowo, bardzo nastrojowo, a klimat podkreślają jeszcze wtopione w całość fortepianowe ozdobniki. Ciekawie wypada w zestawieniu z następnym w kolejności „O przyszłości”: zaczyna się jak dość konwencjonalna, „radiowa” ballada, by w pewnym momencie nabrać ciężaru. A jeszcze jest niesamowity finał. „O pamięci o sobie” łączy echa psychodelii z… bluesem, leniwym, „klimatycznym” gitarowym graniem. Całość powoli, niespiesznie (bo i po co się spieszyć? – utwór trwa ponad 12 minut) się rozwija, stopniowo nabiera mocy, w pewnym momencie pojawia się odjechana, jakby nerwowa partia saksofonu… Kapitalne zamknięcie całej płyty.
Obrodziło nam tej wiosny w bardzo dobre płyty polskich wykonawców. Komety, Sold My Soul, Illusion – każda z innej półki, wszystkie bardzo udane. Świetny powrót, panowie.