Karnawał AD 2014 z ArtRockiem – czyli coś miłego w słuchaniu, a przy tym niebanalnego. Odcinek VIII – walentynkowy.
Czasem, gdy bardzo się chce, to nie wychodzi. Albo wychodzi inaczej, niż się chciało. Eric Clapton po rozpadzie Cream, pragnąc uciec od blichtru, sławy i ciężaru występowania w rockowej supergrupie, założył Blind Faith – zespół, który szybko okazał się być kolejną supergrupą (sam zainteresowany w pewnym momencie zaczął ją określać: Son Of Cream). I Eric szybko porzucił Blind Faith. Zaczął występować jako muzyk towarzyszący Delaney & Bonnie – zespołowi dowodzonemu przez małżeństwo Bramlett, który to zespół na koncertach supportował Blind Faith; współpracował z Johnem Lennonem i jego Plastic Ono Band; pod wpływem debiutanckiej płyty The Band, znudzony wielomiunutowymi, popisowymi solówkami, zaczął skupiać się na tworzeniu ładnych, melodyjnych piosenek, w których gitarowe partie były jedynie jednym z elementów całości. Dokładnie takie piosenki wypełniły debiutancką płytę Claptona, zatytułowaną wyłącznie jego imieniem i nazwiskiem, nagraną z Delaneyem i Bonnie Bramlettami (współtwórcami dużej części kompozycji) i muzykami z Delaney & Bonnie. A gdy zespół Bramlettów zaczął się sypać (Delaney i Bonnie nieustannie ścierali się ze sobą, gdy przychodziło do tworzenia, i sytuacja w grupie stawała się coraz gorsza), zabrał ze sobą pianistę Bobby’ego Whitlocka. I we dwóch zaczęli pisać nowe piosenki. Zwłaszcza, że w życiu Claptona pojawiła się potężna inspiracja.
Z muzykami The Beatles Eric znał się od dawna. Wszak to on wykonał gitarowe solo we „While My Guitar Gently Weeps”, oprócz występów z Lennonem i jego Plastic Ono Band jesienią 1969 zagrał na koncercie na rzecz UNICEF wspólnie z m.in. George’em Harrisonem – bliskim przyjacielem Erica. I szczęśliwym mężem Pattie Boyd. Clapton od pierwszego spotkania stracił dla pani Harrison głowę. Niespełniona miłość, do tego do żony bliskiego przyjaciela – to było cierpienie, którego nawet alkohol i heroina nie potrafiły zabić. Jeden z przyjaciół Erica, zafascynowany kulturą Bliskiego Wschodu (był w trakcie przejścia na islam), podsunął Claptonowi historię o Qaysie – młodzieńcu beznadziejnie zakochanym w pięknej dziewczynie Lajli, która to miłość nie może się spełnić, gdyż ojciec dziewczyny nie zgadza się na jej ślub z chłopakiem, określanym przez współplemieńców jako Madżnun – Szalony. Gdy Lajla zostaje wydana za mąż za innego mężczyznę, Madżnun opuszcza swe plemię i od tej pory, pogrążony w cierpieniu, wędruje samotnie przez pustynię… Eric znalazł w historii Lajli dokładne odbicie swego niespełnionego uczucia do Pattie Harrison. Jednej z nowo powstałych kompozycji nadał tytuł „Layla”… Wkrótce do Claptona i Whitlocka dołączyli kolejni uciekinierzy, którzy jeszcze przed Bobbym opuścili Delaney & Bonnie – basista Carl Radle i perkusista Jim Gordon. I tak zaczął się formować nowy zespół. Pierwotnie miało się to nazywać Eric Clapton and Friends. Potem Clapton – chcąc podkreślić, że to nie gwiazda plus grupa muzyków towarzyszących – wymyślił Eric And The Dynamos. Kolejną wersję podobno wymyślił Tony Ashton, a według innej wersji – ktoś przekręcił nazwę i wyszło Derek And The Dominos. I tak już zostało. Clapton zabrał całą czeredkę do Criteria Studios w Miami, gdzie pod skrzydłami producenta Toma Dowda zaczęła się praca nad płytą. Dowd pracował równolegle nad „Idlewild South” The Allman Brothers Band – i tak Eric miał okazję zetknąć się osobiście z muzykiem, którego podziwiał: Duane’em Allmanem. I tak niepostrzeżenie uformowała się kolejna supergrupa z Claptonem w składzie… Eric i Duane (który do końca, lojalny wobec macierzystej grupy, obstawał przy statusie gościa) od razu znaleźli wspólny język. Sesje (wśród nagrań, oprócz kompozycji oryginalnych, wykorzystano także bluesowe standardy) potrwały ciut ponad miesiąc. Już w listopadzie 1970 podwójny album „Layla And Other Assorted Love Songs” trafił na rynek.
Na swój sposób, Eric osiągnął zamierzony cel. Mimo obecności aż dwóch gitarowych gigantów i szeregu znakomitych kompozycji, „Layla…” początkowo sprzedawała się tak sobie: nazwa zespołu niewiele mówiła komukolwiek, przebojowych singli nie było, recenzje były początkowo dość przeciętne, do tego album był dwupłytowy, a więc swoje kosztował – mało kto kupował w ciemno podwójną płytę nieznanego zespołu… Eric pogrążał się w nałogach (oprócz niespełnionej miłości, podłamała go wieść o śmierci Jimiego Hendrixa), sesje nagraniowe do kolejnej płyty szły bardzo opornie, w końcu 29 października 1971 w wypadku drogowym zginął Duane Allman… I tak Derek And The Dominos przeszli do historii.
Dziś, po czterech dekadach, „Layla…” uchodzi za najlepszy album w dorobku Erica Claptona. Całkowicie zasłużenie. Choć Eric robił wszystko, żeby album był dziełem demokratycznej grupy i sygnował go nazwą zespołu – to historia jego niespełnionej miłości jest fundamentem tej płyty, nadaje ton wszystkim kompozycjom. Nawet w „Key To The Highway” – zarejestrowanym, gdy muzycy zaczęli całkowicie spontanicznie grać w studio – pojawia się wszak wątek rozstania z ukochaną… Kompozycje na albumie można podzielić na dwie grupy – jedna to bluesowe standardy i cudze kompozycje, zagrane z jajem, swobodą, ale i precyzją: Eric w wywiadach zawsze bardzo chwalił Duane’a, opisując, jak Allman utrzymywał go podczas gitarowych pojedynków w ryzach, pozwalając mu na wiele swobody, ale uniemożliwiając popadnięcie w rozwlekłe, rozłażące się gitarowe popisy. „Key…”, „Nobody Knows You When You’re Down And Out” (z kapitalnie nadającymi klimat całości elektrycznymi organami Whitlocka), „Have You Ever Loved A Woman” – takich gitarowych duetów, zagranych ze smakiem, luzem, ale i należytą dawką dyscypliny, w całej historii rocka jest doprawdy niewiele. A jest jeszcze zagrane w rozmarzony, ciepły, ujmujący sposób „Little Wing” (nagrane dokładnie na tydzień przed śmiercią Hendrixa) i korzennie blues-rockowe „It’s Too Late”……
Druga grupa to nagrania oryginalne. Clapton pokazuje tu pazur kompozytora ciepłych, melodyjnych piosenek, ładnych, ale pozbawionych choćby krzty banału. Jak choćby jeden z najpiękniejszych utworów, jakie Eric popełnił: „Bell Bottom Blues”, z czarującą, rozmarzoną aurą, jeszcze podkreślaną eleganckimi gitarowymi partiami. Jak żwawe otwarcie całości, „I Looked Away”, w którym dynamiczne partie gitary elektrycznej pięknie przegryzają się z elektrycznymi organami. Jak „Keep On Growing” i „Tell The Truth”, zbudowane na co nieco funkującym rytmie, z efektownymi wokalnymi harmoniami i znów – ślicznymi gitarowymi partiami: piękne dowody, jak Clapton po swojemu zaasymilował amerykańsky „korzenny” rock w stylu The Band, żeniąc go z brytyjskim blues-rockiem. Jak bardziej stonowany, wyciszony „I Am Yours” oparty na trzynastowiecznym poemacie o Madżnunie – Szalonym autorstwa Nizamiego Ganjaviego. Jak dynamiczne „Anyday” i chwilami co nieco santanowski „Why Does Love Got To Be So Sad”, w których ekspresyjny śpiew, gitary i organy przeplatają się ze sobą niczym w szalonym tańcu.
A wszystko to prowadzi do wspaniałego finału. „Layla” to kapitalny, motoryczny riff gitary, porywający drive sekcji rytmicznej i, przede wszystkim, dominujący nad całością Eric Clapton w życiowej formie, wydobywający z siebie istny krzyk rozpaczy człowieka wypalonego przez niespełnioną, szaloną miłość – krzyk tak w warstwie wokalnej, jak i instrumentalnej: chyba nigdy wcześniej i nigdy później Clapton nie stworzył aż tak porywających, a zarazem pełnych bólu i desperacji gitarowych popisów. I całość nagle się załamuje, przechodząc w stonowaną, fortepianową część Jima Gordona. Nostalgiczne epitafium dla niespełnionego uczucia, czy wyraz nadziei na spełnione uczucie u boku ukochanej osoby? Na to pytanie chyba każdy musi sobie odpowiedzieć sam. A na sam koniec, na wyciszenie po pięciu kwadransach podróży przez mrok niespełnionej, nierealnej, wyniszczającej miłości, jest jeszcze „Thorn Tree In The Garden”. Delikatny, akustyczny fragment, łagodnie, wręcz eterycznie zagrany przez siedzących w kole muzyków, dający nieco wytchnienia na finał „Layli i innych wybranych piosenek o miłości”.
Właśnie – Claptonowi i spółce udało się tu coś niesamowitego. Nagrać podwójny album, trwający ponad 77 minut, bez już nawet nie tyle zbędnych utworów, co wręcz bez zbędnych dźwięków – to jest sztuka, jaka trafiła się nielicznym. Trzy kwadranse to dla ludzkiego umysłu optymalny czas skupienia, żeby utrzymać na właściwie stałym poziomie napięcie i skupienie słuchacza przez prawie 80 minut wcale nie tak łatwej w odbiorze muzyki – tu trzeba naprawdę się postarać (kapitalnym pomysłem okazało się zamieszczenie najlepszej kompozycji na prawie samym końcu płyty). „Layla” to jeden z tych rzadkich albumów, gdzie zagrało właściwie wszystko: jest szereg kompozycji rozpiętych między poziomem bardzo dobrym a wybitnym, są popisy instrumentalne – pełne swobody i zarazem dyscypliny, ujmujące luzem i zarazem wysmakowane, do tego świetna konfiguracja muzyków – Whitlock gdzie trzeba, tam wysuwa się na pierwszy plan, gdzie trzeba, dobarwia efektowne gitarowe solówki i duety, nadaje klimat, a motoryczna sekcja to nadaje całości żwawy, energiczny drive, to zapewnia masywny basowy podkład. Wszystko jest ustawione na swoim miejscu, nic nie jest przesadzone, nadmiernie rozciągnięte w czasie, niepotrzebne. Podwójny, 80-minutowy album bez słabego momentu? Takie coś udaje się tylko największym.