Ech, jakich to czasów dożyliśmy. Można by rzec „pięknych” choć to też w sumie bardzo subiektywne stwierdzenie. W każdym razie innych. Gdy powstała muzyka, o której mowa w recenzji, świat był zupełnie … no właśnie, jaki? Inny? Podzielony? Porąbany? Odległy? Straszny? A dziś to niby jaki jest? Lepszy?
W 1989 roku stałem wśród tych, którzy mieli w dłoniach kamienie. Nie interesowały mnie powody, nie chciałem dać ani szansy ani przebaczenia. Zmiany nadchodziły, rzeczywistość się zmieniała. Upadały państwa, kruszyły się mury. Świat się zmieniał. Ten wielki, nie patrzący na jednostkę. I ten mały, tkwiący na tej samej ulicy. Szło nowe, nie oglądając się na to, czy podoba (nam) mi się czy też nie. Dwa lata wcześniej Roger Waters zaśpiewał, że przypływ się cofa. Marzyciel. Niepoprawny cynik zmienił się w optymistę. A tu nagle okazało się, że miał rację. Wszystko się zmieniło. Nawet muzyka, która wydawało się – zawsze musi pozostać z nami. Bo żyć bez niej nie sposób.
Kiedy dotarła do mnie wiadomość, że w Marillion zaśpiewa nowy wokalista – tego nie pamiętam. Jak zareagowałem – to akurat kojarzę, ale nie przytoczę, bo słownictwo takie zdecydowanie nie przystoi poważnemu serwisowi. Cóż tu kryć, wtedy jednak, jako się rzekło – miałem w dłoniach kamienie. Dla Hogartha zwłaszcza. Dla pozostałych chłopaków z Marillion. Zero wyrozumiałości, ino złość, krytyka, śmiech i szyderstwo. O do diabła, jakżesz ja się wówczas myliłem.
Dotarło to do mnie kilka lat później. Zdążyłem jeszcze skrzywić sobie bardziej psychikę pastwiąc się nad muzyką z Holidays In Eden. Uzewnętrzniłem swoją niechęć w kpinie z Brave. Koncerty z tej trasy obejrzałem jeszcze bez przekonania. Oświecenie? Takie zupełne to nadeszło z wraz z płonącą okładką Afraid…
Choć dziś, zastanawiając się nad tym, jak to dziwnie potoczyła się moja znajomość z muzyką Marillion przyznać też muszę, że krytyka pierwszego albumu nagranego przez zespół po zmianie wokalisty była bardzo nieszczera. Przecież nie można nie zakochać się od pierwszego słyszenia w Easter. Trzeba być chyba głuchym, by utworu tytułowego nie uznać za porywające nagranie. A Berlin? Toż to absolutnie zdumiewające nagromadzenie emocji, wspartych przez przepiękną melodię i okraszonych zabójczym wręcz, monumentalnym finałem. Taka ściana dźwięku, jaką funduje nam grupa w końcówce kompozycji, poprzedzona… zdumiewającą, delikatną solówką… saksofonu, który tę właśnie imponującą codę zapowiada, przejmujący tekst i natchniony (tak, tak, nie inaczej!) śpiew wokalisty to już zupełna maestria. Come in from your checkpoints on your lonely roads wyznaje Hogarth, zespół rozpędza się przechodząc z ckliwej ballady do majestatycznego finału, a człowiek siedzi i żałuje, że to tylko niespełna dziewięć minut. Chciałoby się bowiem krzyczeć trwaj chwilo!!
Najważniejsze jednak, że ten album to praktycznie zero słabych kompozycji. Zwiewność After You, subtelność Holloway Girl, czy niezwykle sugestywnie nawiązująca do historii grupy epickość King Of Sunset Town to tylko nieliczne, ale jakże istotne zalety utworów znajdujących się na Seasons End. I jeszcze absolutny killer. Wielokrotnie grywany przez Marillion na koncertach. Zawsze elektryzujący. Hipnotyczny. Oszałamiający rozmachem. Zdumiewający swoją strukturą – w końcu walc w muzyce progresywnej – to toż crème de la crème stylu!
I tyle. Cały (prawie*) album. Same superlatywy.
No dobra, ale recenzja tyczy się koncertówki z 2009 roku. Więc jak to brzmi po latach? Ano właśnie dokładnie tak, jak wyżej opisałem. Bo te słowa tak samo, jak w końcu lat osiemdziesiątych można wypowiedzieć i dziś. Muzyka Marillion nic nie straciła ze swojego powabu, a wykonanie albumu podczas konwentu fanowskiego w 2009 roku, w dwudziestą rocznicę wydania Seasons End tylko pogłębiło moje uwielbienie dla tego dzieła. Brzmienie jest znakomite, a zespół gra rewelacyjnie. Zaś dodatkowym bonusem do albumu są nagrania „nowe”. Czyli takie, które powstały już w XXI stuleciu. Których promowanie właśnie zbiegło się w czasie z wspomnianą rocznicą Seasons End. Mowa oczywiście o utworach z albumu Happiness Is The Road, który ukazał się w 2008 roku. Po materiale z Seasons zespół wykonuje dwa utwory, które powstały w tamtym okresie (a na album studyjny nie weszły) – czyli The Release oraz mój ulubiony The Bell In The Sea, a potem nadchodzi muzyka z Happiness… Co najważniejsze – nie ma wśród wykonywanych kawałków żadnego słabego utworu! Cudne Essence, zdumiewające i zaskakujące (za każdym słuchaniem odnajduję nową radość w tej kompozycji) Asylum Satellice #1, uroczy The Man from The Planet Marzipan. Nawet taki zwyczajny w tym w tym towarzystwie, a zarazem hipnotyczny i tak zadziwiająco przebojowy Whatever Is Wrong With You (ach to kontrapunktujące solo Rothery’ego!) brzmi po prostu uroczo.
No i finał. Happiness Is The Road. Czy trzeba coś dodawać? Genialne dwanaście minut. Koniec. Nothing (but blood)… jak to kiedyś powiedział Ivo Watts – Russell. Porywający album. Jazda obowiązkowa dla każdego fana dobrej muzyki.