Karnawał AD 2014 z ArtRockiem – czyli coś miłego w słuchaniu, a przy tym niebanalnego. Odcinek II.
Jaki jest najlepiej sprzedający się album koncertowy wszechczasów? Nie, nie „Made In Japan”. „Live After Death” też nie. Który tam powiedział „Pulse”? W życiu. Palma pierwszeństwa należy do gitarzysty i wokalisty Humble Pie.
Frampton karierę zaczął z wysokiego C – już w drugiej połowie lat 60., nastolęciem będąc, zaczął występować i nagrywać. Najpierw z popowym The Herd, z którym zaliczył szereg popowych singli, potem razem ze Steve’em Marriottem w Humble Pie. Po czterech płytach studyjnych i jednej koncertowej, Peter wyruszył na wody kariery solowej. Inna rzecz, że płyty Framptona, choć całkiem udane, nie sprzedawały się zbyt rewelacyjnie. „Frampton Comes Alive!”, zawierający wybór nagrań z czterech jesiennych koncertów Petera w Stanach (głównie w San Francisco i Nowym Jorku), też na początku nie cieszył się wielkim powodzeniem; jednak sprzedaż stopniowo rosła i trzy miesiące po premierze album doczłapał do 1. miejsca na liście Billboardu, gdzie zakotwiczył na dziesięć tygodni, stając się najlepiej sprzedawanym albumem roku 1976.
Jak po prawie czterech dekadach prezentuje się „Frampton Comes Alive!”? Z jednej strony – nie da się ukryć, że historia rocka zna sporo lepszych, ciekawszych, bardziej wciągających żywców; z drugiej – jest to dobra, interesująca płyta. Nie sposób się dziwić, że tak się spodobała Amerykanom: bardzo melodyjne, solidne, ale bez przesadnego ciężaru, rockowe granie, z dwiema fajnie zaplatającymi się gitarami ładnie uzupełnianymi to fortepianem („Something’s Happening”), to organami. Pojawiają się też chętnie wykorzystywane w tym czasie przez rockmanów elementy country (bardzo amerykańskie „Show Me The Way”). No i rzecz jasna jedna z ulubionych zabawek Framptona – talkbox („Show Me The Way”). Główny bohater co i rusz wycina fajne, acz co nieco schematyczne solówki i riffy, daje też się popisać kolegom (gitarowo-basowe szaleństwa w środku “Doobie Wah”). Jest oczywiście obowiązkowy set akustyczny – „All I Want To Be (Is By Your Side)”, „Wind Of Change” i bodaj najciekawszy w tym zestawie „Baby I Love Your Way” z czarującym brzmieniem fortepianu elektrycznego.
Peter chwyta za akustyka jeszcze potem w miniaturce „Penny For Your Thoughts”. Swoją drogą ten utwór to taki punkt zwrotny na albumie – od tego momentu fajna, acz dosyć schematyczna i zachowawcza płyta wchodzi na naprawdę dobry poziom. Zwłaszcza w czadowym, zagranym ze sporym jajem „(I’ll Give You) Money”. Druga połowa „Frampton Comes Alive!” to rzeczywiście kawał koncertowego grania na wysokim poziomie, z ikrą, z czadem, ze swobodą. Panowie w rozbudowanych solówkach i jamowanych fragmentach grają tu z polotem i tak bardzo pożądanym w koncertowym graniu pierwiastkiem szaleństwa, którego co nieco w pierwszej części albumu brakuje, niestety. W rozimprowizowanym na wszystkie strony „Do You Feel Like We Do”, oprócz instrumentalnych popisów, znalazło się też miejsce na solo na talkboxie…
Dobry, jak najbardziej zasługujący na uwagę, aczkolwiek nie wybitny album koncertowy. Na karnawał – w sam raz.