Jako uzupełnienie tekstu o debiucie Trans-Siberian Orchestra, warto przypomnieć sobie także "The Christmas Attic", czyli drugą płytę amerykańskiego superbandu wydaną w 1998 roku. Album jest oczywistą kontynuacją poprzedniczki, w moim odczuciu zawiera znowu świetne utwory i aranżacje, a brzmienie jest nawet nieco pełniejsze i cieplejsze.
Aż 74 minuty muzyki (mowa tu o edycji z 2002 roku, z dwoma dodatkowymi utworami) to wyśmienita porcja świątecznego klimatu w rocko-symfonicznym stylu. Historia opowiada o dziewczynce, która eksploruje strych swojego domu w poszukiwaniu świątecznych, magicznych momentów. Zostało to zresztą uwiecznione na okładce, najlepszej chyba w dyskografii TSO.
Mógłbym opisać dokładnie te same zalety "The Christmas Attic", co w przypadku debiutu. W przeciwieństwie do trzeciej części trylogii (wydanej w 2004 roku "The Lost Christmas Eve"), ten album to idealne wyważenie pomiędzy instrumentalnymi i wokalnymi popisami, ciepłą i rozmarzoną magią świąt, symfonicznym obliczem i przebojowością godną radiowej emisji. Tym razem nacisk mininalnie bardziej został położony na wolniejsze tempa, akustyczne motywy i balladowe dźwięki. Wśród oczywistych klasyków znajdują się np. "Christmas Canon", czyli nawiązanie do "Canon in D Major" Johanna Pachelbela, duet "The World That She Sees" & "The World That He Sees", "The March Of The Kings (Hark The Herald Angel)" z niekończącymi się gitarowymi solówkami, bluesowy "The Three Kings And I (What Really Happend)" z nieżyjącym już Darylem Pedifordem na wokalu, czy najlepszy chyba na płycie "The Music Box" i jego rozszerzona wersja.
Razem z debiutem są to dwie najważniejsze płyty TSO, przynajmniej jeśli chodzi o te "świąteczne" (bo nagrali też kilka w innych klimatach). Jako że mamy 23 grudnia, nie pozostaje mi nic innego tylko zaprosić do słuchania. I zachwycania się.