Wydaje mi się, że Edytorsi tak naprawdę zaistnieli u nas w szerszej świadomości dzięki singlowi „Papillon” z poprzedniej płyty. Przynajmniej dla mnie był to powód, żeby bliżej zainteresować się ich twórczością.
Przez pierwsze trzy płyty byli bardzo eighties, a teraz też są, ale udają, że niby mniej. Pozornie coś się zmieniło, ale to zwykła ściema. Brzmienie faktycznie może nieco inne, ale jak się temu dokładniej przyjrzeć, to tylko syntezatory zamieniono na fortepian i smyki, a wszystko zostało po staremu. Ta sama muzyka, gdzieś z okolic wczesnego Dead Can Dance i późnego Joy Division (chociaż nie tylko), dalej duży pogłos na gitarach, a Smith wokalnie to nadal bliski kuzyn Perry’ego i Curtisa, „A Ton of Love” przypomina numery Gene Loves Gezabel. Niestety gdzieś tam słychać również i Coldplay, a to zły jest pomysł, bo to jedna z bardziej przecenianych kapel ostatniego dziesięciolecia.
Trzeba przyznać, że te zmiany, chociaż w pewnym sensie kosmetyczne, wyszły grupie na dobre. Ich muzyka nabrała pewnej elegancji, stała się bardziej wyrafinowana, a tak jak wspomniałem nic nie straciła swojego eightiesowego ducha. Jedynym mankamentem tego krążka jest brak czegoś tak nośnego, jak „Papillon”. No ale takich rzeczy nie robi się na zawołanie. One się po prostu zdarzają. Z drugiej strony wielką zaletą „The Weight of Your Love” jest bardzo starannie opracowany, równy materiał i po wysłuchaniu całości już specjalnie braku tego „Papillona” się nie odczuwa, bo jest „The Weight”, „A Ton of Love”, „Formaldehyde”, a w ogólnym rozrachunku reszta płyty. A na poprzedniej płycie bywało z tym różnie – miałem wrażenie, że „Papillon” i długo nic. Może przesadzam, ale z „In this Light And on This Evening” dalej pamiętam przede wszystkim Motylka, a resztę już tak niekoniecznie. Na nowym albumie może nie znajdziemy takiego wyraźnego lidera, za to więcej utworów od razu w pamięć zapada.
Edytorsi ujęli mnie swoją bezkompromisową postawą – wiemy, że gramy jak ponad dwadzieścia lat temu i co z tego? Tak lubimy i już. Faktycznie w tym nie było żadnej pozy – tak grali, bo tak im w duszy grało – może nieco staromodnie, ale naturalnie i uczciwie. Odejście od tamtego brzmienia było pewnym wyzwaniem i pewnie nie każdemu to do końca pasuje (zdaje się z tego powodu odszedł Chris Urbanowicz). Tylko, że to co sprawdzało się przez trzy płyty niekoniecznie musiało sprawdzić się i na czwartej. Mogłoby się pojawić zarzuty, że zespół przestał się rozwijać, tylko klepie nowe numery do starych aranżacji (chociaż jeżeli są to dobre numery to nie ma się co czepiać). Pewnie muzycy zdawali sobie z tego sprawę i dlatego postanowili uciec do przodu. I udało im się, a „przy okazji” wyszła im najlepsza płyta w karierze. I to mówię ja – wielki miłośnik muzyki z lat osiemdziesiątych, któremu wcześniejsze zimno falowe brzmienie grupy pasowało jak ta lala.
Na początku trochę się obawiałem tej muzyki, bo recenzje były dosyć wstrzemięźliwe, albo lepiej powiedzieć, że sami recenzenci nie do końca wiedzieli co o tym wszystkim sądzić. Nie dziwota, bo nie jest rzecz, o której od razu można wyrobić sobie jasną i ostateczną opinię. Też na początku nie bardzo wiedziałem, czy mi się ta płyta podoba, ale od razu mnie zaintrygowała. Dobra – niedobra, ale coś w niej jest. I dużo czasu już mi nie zabrało, żeby się do niej przekonać. Nawet bardzo przekonać.
Niedługo różne roczne podsumowania i „The Weight of Your Love” w moim z pewnością znajdzie się bardzo wysoko.
Osiem gwiazdek bez żadnych wątpliwości.