Recenzję wydanego w ubiegłym roku poprzedniego studyjnego albumu Szwedów rozpocząłem od słowa „nareszcie”. Tym razem, gdybym miał w krótkim, żołnierskim stylu wyrazić komentarz do opublikowanego niemalże przed chwilą krążka, powiedziałbym… „za wcześnie”. Pięć lat kazała ekipa Roine Stolta czekać na Banks Of Eden, zyskując tym samym, już na starcie, dwie poważne karty przetargowe. Po pierwsze, pozwoliła troszkę zatęsknić fanom za nowymi dźwiękami, po drugie, autentycznie zmieniła formę upraszczając nieco swoje granie, czyniąc je tym samym bardziej przystępnym dla słuchacza.
I gdy wydawało się, że panowie pocieszą się jeszcze tym niewątpliwym artystycznym sukcesem, niespełna dwa miesiące temu pojawiła się informacja o terminie wydania Desolation Rose… Nie, nie… spokojnie, żadnego knota nie nagrali, wręcz przeciwnie. To całkiem solidny album, pewnie lepszy od wielu w ich dyskografii. Jednak nieprzynoszący żadnych zmian w stosunku do swojego poprzednika, zrobiony dokładnie na tę samą modłę i, tym samym, nieco słabszy od niego.
Artyści zatem po raz kolejny odeszli od przesadnego kombinowania stawiając na zwartość formy (praktycznie tylko w przypadku Tower One i The Resurrected Judas możemy mówić o naprawdę rozwiniętych rzeczach a sam album zmieścił się w sześćdziesięciu minutach) i przyzwoite, choć już nie tak urocze i niekiedy wzniosłe, jak na poprzedniku, melodie. Całość doprawili przystawkami znanymi od lat: dwoma charakterystycznymi wokalami Stolta i Froberga, beatlesowskimi harmoniami, pachnącymi Yes aranżacyjnymi rozwiązaniami, korzystającymi z wielu efektów gitarami i wyrazistym basem Reingolda.
Co ciekawe, choć chwalę tu ich zwięzłość, to właśnie dwie wspomniane najdłuższe kompozycje należą do najlepszych w zestawie. Wielowątkowy Tower One jest w pewnym sensie odpowiednikiem suity Numbers z poprzedniego krążka, także najdłuższej i otwierającej całość. Dodajmy od razu - odpowiednikiem słabszym i mniej równym (aż szkoda, że goszczący dokładnie w połowie kompozycji rozpędzony i rytmiczny motyw, okraszony pulsującym basem i zwieńczony fajnym gitarowym solo zamyka się w niespełna trzech minutach). Z kolei The Resurrected Judas to tak naprawdę sporymi fragmentami ładna, rozbudowana ballada z takową melodyką. Rozpoczęta prawie hardrockowo zachwyca subtelnością i taką „zmęczoną” barwą głosu, jaką u Stolta kocham najbardziej. Jest też w niej wreszcie trochę symfonicznego patosu. Nie wolno też zapomnieć o udanym utworze tytułowym, sensownie chyba wybranym do promowania krążka. Pewnej lekkości trudno też odmówić równie krótkiemu Last Carnivore. Największe drobiażdżki grupa pomieściła jednak na samym końcu – balladkę Blood Of Eden i Silent Graveyards, który zamyka album motywem nawiązującym do utworu Desolation Rose. Zabawą z demonicznie przetworzonym wokalem w White Tuxedos muzycy nawiązują do Pandemonium z Banks Of Eden, szkoda jednak, że to jedyna dobra rzecz jaką można powiedzieć o tym lekko odstającym od całości utworze. Nieprzekonujący i mało wyrazisty wydaje się też Sleeping Bones.
Cóż, źle nie jest, może jednak warto było trochę poczekać, lekko zaskoczyć zmodyfikowaną formułą i przy okazji zastąpić kilka słabszych momentów? Z drugiej strony to i tak rzecz na poziomie niedostępnym dla wielu rodzących się, jak grzyby po deszczu, progresywnych kapel. Album ukazał się także w limitowanej, dwupłytowej edycji, z ośmioma dodatkowymi nagraniami. Ale o nich może przyjdzie jeszcze czas napisać.