Kasabian – jeden z najważniejszych zespołów (jeszcze) młodego pokolenia, pochodzący z kraju Szekspira. Zadebiutowali albumem Kasabian w roku 2004, na którym dominowały klimaty taneczne rodem z mocno zakrapianej i pełnej narkotyków imprezy. Coś w stylu Primal Scream, najkrócej mówiąc. Drugi – Empire – ukazał się dwa lata później. W tym przypadku warstwa muzyczna skręciła w kierunku z napisem psychodelia (tak tak, The Beatles słychać tu wyraźnie). West Ryder Pauper Lunatic Asylum (2009) to rzecz większego kalibru. Była bardziej przebojowa (nie bójmy się słowa „komercyjna”) od poprzedniczek (co nie oznacza, że na pierwszych dwóch albumach nie ma potencjalnych hitów) i dotarła do większej ilości słuchaczy. Wystarczy wspomnieć Fire (do tej pory największy ich przebój), Underdog czy Vlad the Imapler. Brakowało tylko tej przysłowiowej kropki nad „i”. Tego muzycznego opus magnum, zamykającego usta wszystkim niedowiarkom. Tym, którzy uważali grupę za bandę przeciętniaków. Wraz z ukazaniem się czwartego longplaya, Velociraptor!, wszystkie wątpliwości zostały rozwiane. Ten album katapultował zespół na sam szczyt rockowej ekstraklasy, do której nie udawało im się przebić z wcześniejszymi dokonaniami. Otóż nie boję się tego stwierdzić – Velociraptor! to muzyczne arcydzieło, którego będzie się słuchać co najmniej przez najbliższe kilkanaście lat. To taki album, do którego często będzie się wracało.
W czym tak naprawdę tkwi jego siła? W wymieszaniu wszystkich składników charakterystycznych dla Kasabian. Psychodelia i taneczny puls ożenione z nienachalną przebojowością. Dołóżmy do tego nowe elementy, których wcześniej się po nich nie spodziewaliśmy. Wyjdzie nam więc eklektyzm. Tak naprawdę każdy z nich jest z innej muzycznej bajki. No i na końcu najważniejsze – Velociraptor! jest jak narkotyk. Wciąga na długie godziny. Uwolnić się od tego potwora (przypominam: tytułowy osobnik był drapieżnym dinozaurem) po prostu się nie da. A to wszystko (mimo wspomnianego eklektyzmu) brzmi spójnie.
Album otwiera utwór Let’s Roll Just Like We Used To, który wyróżnia przede wszystkim użycie meksykańskich trąbek oraz melodyjne klaskanie (ten motyw przewinie się także w Acid Turkish Bath) tuż przed wejściem w refren. Trzeba wspomnieć o nienagannej melodii, w której słyszę nawiązania do muzyki filmowej. Następny w kolejce – Days Are Forgotten (pierwszy singiel, nawiasem mówiąc). Re-we-la-cja. Pamiętam, jak po raz pierwszy w pewnej stacji radiowej go usłyszałem. Solidny kopniak, po którym trudno było mi się otrząsnąć i dojść do siebie. Refren zostający na długo, długo w pamięci. A w środku otrzymujemy, jak to określił gitarzysta Sergio Pizzorno, rap w epickim wydaniu. Nic dodać, nic ująć. Jak już przy singlach jesteśmy… Płytę promowały także: Re-Wired, Goodbye Kiss i Man of Simple Pleasures. Pierwszy z nich to taki taneczny numer z ,jak przystało na singiel, stadionowym zaśpiewem idealnie sprawdzającym się na żywo podczas jakiegoś letniego festiwalu. Sam miałem przyjemność uczestniczyć na koncercie w Warszawie rok temu, więc wiem, co mówię. Aaa, nie zapominajmy o charakterystycznym teledysku z bliskim nam – jakby nie było – akcentem. Chłopaki poruszają się różnymi samochodami, w tym kultowym maluchem. Kolejne dwa położone są na innym biegunie muzycznym. Goodbye Kiss to piękna, urzekająca ballada w duchu lat 60., a w Man of Simple Pleasures pobrzmiewa nawet country.
Co tam jeszcze mamy? Elektroniczny I Hear Voices. Muzycy Kraftwerk mogą być tylko dumni z propagowania takich dźwięków przez młodszych kolegów po fachu. Na początku recenzji wspomniałem o Primal Scream. W utworze tytułowym znajdziemy sporo odniesień do tego kultowego bandu. Nietypowe inspiracje? Techno, agresywny wokal a’la Zack de la Rocha oraz unoszący się duch nieśmiertelnego Immigrant Song z repertuaru Led Zeppelin. To wszystko usłyszymy w Switchblade Smiles. Prawdopodobnie najcięższy numer, jaki nagrali, a niewykluczone, że i ich najlepszy – głosił tuż po premierze New Musical Express. Całkowicie się z tym stwierdzeniem zgadzam. Psychodelia? Proszę bardzo. Pierwszy przykład z brzegu – sześciominutowy Acid Turkish Bath (Shelter from the Storm) z bliskowschodnimi smaczkami (George Harrison nad nimi czuwał?) i odgłosami burzy w środku, a w La Fée Verte odzywa się Pink Floyd z początku działalności. Najwięcej jest jej jednak w zamykającym Neon Noon. Leniwa (znów kłania się czwórka z Liverpoolu) i najmniej z całego zestawu przebojowa. Za to świetnie zamykająca cały album. Co ciekawe: trzy ostatnie wspomniane przeze mnie utwory zaśpiewał główny mózg zespołu – Sergio Pizzorno (w pozostałych mikrofon dzierży wokalista Tom Meighan). Jego narkotyczny głos idealnie się w nich sprawdził.
Pizzorno tuż przed wydaniem stwierdził, że to najlepszy album od 15 czy 16 lat w muzyce. Meighan dodał: Nasz album odmieni życie ludzi. Oba te stwierdzenia zostały powiedziane trochę na wyrost. Nie zmienia to jednak faktu, że to najlepsza pozycja w dyskografii Kasabian i jedna z najlepszych płyt ostatnich kilku lat. I basta.