Twelfth Night to dla mnie jeden z najbardziej niefartownych zespołów prog-rocka. Gdy Wyspy Brytyjskie na przełomie lat 70-tych i 80-tych opanowała muzyczna anarchia, a wszystkie grupy wspomnianego gatunku zostały wyklęte i zamknięte w podziemnych gettach (Rick Wakeman powiedział swego czasu, że zapytanie w tamtych czasach o płytę prog-rockową w sklepie muzycznym było równie wsytdliwe jak zakup świerszczyka spod lady) zaczęła się formować nowa grupa separatystów, pragnąca przywrócić dawny porządek. Powstanie zdawało się odnosić sukcesy; Marillion trafia na listy, a idąc za ciosem garnitury uznały, że może się sprzedawać nie tylko gitarowy brud, ale również coś nieco ambitniejszego. Zwerbowali Pallas. Niestety jak się późnej okazało sukces Fisha i spółki był odosobniony. Pallas po klapie „The Sentinel” dostali kopa z EMI, a zespoły wydające krążki nakładem małych wytwórni lub własnymi suplementami – pomimo medialnego szumu – najzwyczajniej w świecie przepadły. Peter Nicholls odszedł z IQ ponieważ zespół (dosłownie) przymierał głodem i postanowił poszukać sobie bardziej dochodowego zajęcia, Pendragon próbowali szczęście idąc bardziej komercyjną ścieżką, Solstice nie miał szans się przebić, grając najzwyczajniej w świecie zbyt ambitnie... A Twelfth Night?
Niby debiutem było kasetowe „Live At The Target”, ale za właściwy należy uznać „Fact and Fiction”. Płytę absolutnie wspaniałą i niemal genialną, co więcej brzmiącą najbardziej oryginalnie pośród ówczesnej wylęgarni klonów Genesis z marillionowym „Błaznem” na czele. „Fact and Fiction” bił „Script For A Jester’s Tear” na łopatki już w pierwszej rundzie (czyt. przesłuchaniu) kilkoma solidnymi sierpowymi, proponując muzykę charakteryzującą się większą szczerością i autentycznością. Pomyśleć jak potoczyłyby się losy kapeli, gdyby tylko płyta ukazała się nakładem EMI albo Virgin, a nie Twelfth Night Records...
Można w sumie powiedzieć, że był to świadomy wybór zespołu, gdyż wydaniem całości początkowo miała zająć się większa wytwórnia, która (jak łatwo się domyśleć) domagała się przebojowego singla. Takowy był w planie. Nowa wersja beatlesowego „Eleanor Rigby” tak się spobobała przedstawicielom Revo Label, że ci wiązali wielkie nadzieje z zespołem. Jednak muzycy w ostatniej chwili postanowili zerwać - dopiętą niemal na ostatni guzik - umowę z wytwórnią, stawiając na swobodę arystyczną nagrywania na własny koszt (i ostatecznie usuwając z programu płyty rzeczony cover).
„Fact and Fiction” doczekało się recenzji na ArtRocku wieki temu. Nie jestem w stanie dopisać czegokolwiek nowego, tak więc tym razem wybrałem (nagraną kilka miesięcy wcześniej) płytę „Smiling At Grief”; odrobinę „poboczną”, niemal zapomnianą, ale prezentującą równie nieocenioną wartość. Może nie tak wyrazistą i powalającą na kolana, ale wciąż wartą wspomnienia więcej niż słowem.
Panowie pracowali pieszczołowicie nad „Smiling At Grief”, ale ostatecznie z końcowego efektu nie byli zadowoleni. Materiał poszedł w pół-odstawkę. „Pół” oznacza, że nie był wydany oficjalnie, ale ówcześni fani Twelfth Night mogli rzecz nabyć w wersji kasetowej podczas występów formacji. Kolejne „pół” oznacza kilka utworów, które w niemal niezmienionych wersjach trafiły na „Fact and Fiction” („This City”, „Creepshow”).
Zresztą świetnych kawałków (obok tych dwóch, które trafiły na „Fact and Fiction”) jest przynajmniej kilka. Na przykład taki „East Of Eden” – szybki, nieco riffujący numer z nieco przychrapniętym śpiewem Geoffa Manna (a la Mike Scott z The Waterboys). Podobać się może również rozpędzony „The Honeymoon Is Over” z drapieżnym, niemal punkowym wokalem. Trudno nie lubić rozbudowanego, instrumentalnego „Für Helene Part II”, jednak w tym przypadku nie jest to do końca to Twelfth Night, którym zachwycaliśmy się na „Fact and Fiction”. Zresztą trudno się dziwić; utwór pochodzi z czasów wspomnianego kilka akapitów wyżej „Live At The Target”, nagranego w małym klubiku w rodzinnym Reading, w okresie gdy zespół działał jako kwartet bez śpiewaka (legenda głosi, że pierwszy wokalista został wykopany, a panowie mocno się przeliczyli licząc, że szybko znajdą następnego; stąd nieco wymuszona działalność stricte instrumentalna). Taki fajny, dość sennie rozwijający się utwór, bez specjalnych szaleństw, lecz niezwykle wciągający swoim rytmem, transowym motywem przewodnim gitary prowadzącej i ciekawymi – nieco kombinacyjnymi – partiami sekcji rytmicznej. Całość dziwnie kojarzyć się może chiwlami z „La Villa Strangiato” Rush...
Wydawnictwo nie jest również bez wad. W „Puppets” jest sporo przynudzania, „Three Dancers” zdaje się być nie do końca rozwinięte, a „Makes No Sense” zbyt wygładzone, ale ostatecznie to wszystko tylko niuanse jeśli spojrzy się na całość z szerszej perspektywy, gdyż Twelfth Night był zdecydowanie najważniejszym zespołem nowego pokolenia prog-rockowych zapaleńców i nawet ich nie do końca dopracowany materiał jest na tyle oryginalny i ciekawy, że trudno obok niego przejść obojętnie. Świetne melodie, ciekawe pomysły i co ważniejsze, szukanie wlasnego stylu, a nie tylko (że znów bezpardonowo zaatakuję marillionowy establishment) bierne kopiowanie Genesis jak w przypadku „Script For A Jester’s Tear”.
Zespołowi zabrakło najzwyczajniej w świecie odrobiny szczęścia. Żadna z płyt kapeli nie weszła nawet na drugą setkę list sprzedaży, a zespół wciąż pałętał się po klubach wielkości londyńskiego Marquee (w którym zresztą miał status niemal kultowy), a gdy w końcu przyszło zainteresowanie ze strony większej wytwórni (Virgin), czas progresywnego odrodzenia przeminął i było oczywiste, że był tylko wymysłem prasy, a nie autetntycznego zapotrzebowania na tego typu muzykę. Do tego kapela była w rozsypce, w nie najlepszej formie i – co również nie bez znaczenia – bez Geoffa Manna....
Pozostaje kult oddanych fanów, legenda, wspomnienie Geoffa Manna i kilka płyt, które wypełnione są ciekawą, nietuzinkową i interesującą muzyką.
Cóż, co by było gdyby...