Dokształt koncertowy. Semestr drugi.
Wykład dwunasty.
Szanowne kursanty – w kwestii organizacyjnej. Jest to jak widać już dwunasty wykład, a wszelkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że przerobiliśmy najwyżej dwie trzecie planowanego materiału, bo w kolejce jest jeszcze sporo zacnych żywców. Dlatego, tak jak w tamtym roku, dokształt zakończy się mniej więcej równo z końcem wakacji studenckich, czyli pod koniec września i mniej więcej wtedy będzie wielkie kolokwium zaliczeniowe. Ja bym się radził już zacząć uczyć, bo materiału dużo i niespecjalnie łatwy.
Tym razem wersja DVD, a nie jak zwykle na dokształcie bywało - CD. Z kilku powodów – po pierwsze dłuższe o trzy utwory, a po drugie, na „Zamarzniętym Piekle” znalazło się cztery nowe utwory. Na kompakcie są w wersjach studyjnych na początku płyty, a na DVD w koncertowych, sensownie wkomponowanych w cały występ. Po trzecie – to się jednak dużo lepiej ogląda i słucha, niż tylko słucha. Pewnie też i ze względu na nieco specyficzny charakter koncertu – pół na pół akustyczny, spokojny, z orkiestrą za plecami. Sama blaszka z muzyką jest fajna, ale delikatnie mówiąc deko za spokojna. Dopiero blaszka z muzyką i obrazkami dużo lepiej wprowadza nas w klimat koncertu. Widzimy co się dzieje na scenie, widzimy zachowanie muzyków, publiczności i to jakoś wszystko bardziej do nas dociera. Po czwarte – najpierw to pooglądałem, a płyta CD trafiła do mnie później i już nie zrobiła na mnie takiego wrażenia. Bo DVD tak i to bardzo duże. Siedziałem, oglądałem chłonąc każdą nutę, każdą scenę, Henleya za bębnami, równocześnie śpiewającego, Walsha w „In The City”, i tak dalej, i tak dalej.
Koncert zaczyna się od słów Freya, że wcale się nie rozpadli, tylko wzięli sobie czternaście lat wolnego. A potem coś zaskakującego, bo na pierwszy ogień poszedł „Hotel California”, do tego w wersji prawie zupełnie akustycznej. Pobór mocy wzrasta stopniowo i niespiesznie, przez co początek jest bardzo kameralny. Zresztą trudno mi się zorientować, kiedy się tak zelektryfikowali na sto procent. Może nawet w ogóle, bo co rusz któryś z muzyków sięga po gitarę-pudło, albo siada przy fortepianie. Taka a nie inna koncepcja koncertu, czyli stopniowe rozwijanie się tego widowiska, zaangażowanie orkiestry, warunkowała też, co się będzie grało. Stricte rockowego grania (a Eagles tak grać też potrafią) znajdziemy tutaj bardzo mało – może jedna czwarta koncertu, mniej więcej tyle samo, co rozbudowanych aranżacyjnie numerów z orkiestrą. No ale dzięki temu mamy kapitalne wersje „The Last Resort”, „New York Minute” albo „Desperado”.
Skąd taki specyficzny tytuł – „Hell Freezes Over”. Otóż kiedy w 1980 zapytano Dona Henleya, czy jest Eagles jeszcze ze sobą zagrają, on odpowiedział, że prędzej piekło zamarznie. Widocznie zamarzło, bo w 1994 roku zespół reaktywował się i do tej pory funkcjonuje (teraz w kwartecie, bo Don Felder pokłócił się z kolegami o kasę i odszedł). Ale w 1994 wszystko wyglądało idealnie – drugi miesiąc miodowy. Faktycznie, magia działała. Na wszystkich – na muzyków, na publiczność. Na pewno jest to wyjątkowo udany koncert. A do tego wyjątkowy też i pod innymi względami. Przede wszystkim nie był to zwykły koncert, a dwa właściwie koncerty, które odbyły się pod koniec kwietnia 1994 w studiach MTV. Bo była to telewizyjna produkcja dla potrzeb tej stacji. Z powodu szczupłości miejsca, publiczności też specjalnie dużo nie mogło być. Dlatego nie jest to całkiem „regularna” koncertówka. Jedyną taką jest marnieńka „Eagles Live” z 1980 roku, sklecona na chybcika, kiedy zespół się rozlatywał. Ale takiej „regularnej” i dobrej Orły się jakoś nie dorobiły. Trzeba poszukać w materiałach nieoficjalnych. Jest taki koncert bodajże z listopada 1976, skręcony dla potrzeb telewizji i trzeba przyznać, że nawet znakomity, omawiany tutaj „Hell Freezes Over” nie jest w stanie mu dorównać.
No to pytania, kursanty. Chyba trudne, oba będą po pięć punktów: