Lato się (oficjalnie) zaczyna, więc pora na kolejny cykl wakacyjny. Miał się zacząć za tydzień, ale zacznie się dziś – jako że główny bohater tej recenzji obchodzi dziś 77.urodziny.
Kristoffer Kristofferson jest rodowitym Teksańczykiem o szwedzko-szkocko-irlandzkich korzeniach. Jego ojciec był zawodowym wojskowym i młody Kris od samego początku był przymierzany do munduru; jednak już w szkole średniej zaczął pisać – wiersze i opowiadania; zainteresował się także sportem. Co prawda wstąpił do armii, został pilotem śmigłowca, odsłużył swoje w bazie wojskowej w Niemczech i doczekał się stopnia kapitana, jednak odrzucił propozycję wykładania literatury angielskiej w West Point, porzucił armię i postanowił poświęcić się pisaniu (w odpowiedzi rodzina zerwała z nim jakiekolwiek kontakty). Dorabiał jako pilot śmigłowca na platformach wiertniczych, przede wszystkim zaś pisał piosenki – na razie dla innych. Jako solista zadebiutował z pomocą Johnny’ego Casha (którego uwagę zwrócił, lądując w jego rezydencji śmigłowcem). Niespecjalnie palił się do nagrywania, uważając, że jest takim sobie wokalistą; ostatecznie dał się przekonać i na swojej pierwszej płycie zebrał głównie swoje autorskie kompozycje znane już w innych wykonaniach. Album „Kristofferson” początkowo nie odniósł większego sukcesu; dopiero dokonana przez Janis Joplin przeróbka „Me And Bobby McGee” przyniosła debiutanckiemu albumowi Kristoffersona zasłużoną popularność.
„Kristofferson” to płyta stonowana, utrzymana w minorowym nastroju. Zaaranżowana jest na ogół bardzo oszczędnie: dominuje tu gitara elektryczna, melancholijny klimat i przygaszony, stonowany śpiew. Czasem dołączy gitara elektryczna lub sekcja smyczkowa, albo tło dopełni wibrafon. W takich warunkach nie ma przebacz – wszelkie słabości utworów wychodzą od razu. I w tym momencie objawia się siła tej płyty, perełki w kategorii określanej przez Amerykanów: singer-songwriter.
Właściwie ciężko byłoby znaleźć tutaj nieudany fragment: ta płyta jest bardzo równa, bardzo spójna. Dwa najpopularniejsze fragmenty – czyli „Me And Bobby McGee” i „Help Me Make It Through The Night” (znany z wykonania choćby Joan Baez) – osadzone na chwytliwych melodiach, zgrabnie zaaranżowane i wykonane, świetnie bronią się do dzisiaj. Jest ironiczny, wykonany w nieco pijacki sposób „Blame It On The Stones” – złośliwy opis amerykańskiego społeczeństwa, które próbuje zrzucić winę za wszelkie swoje porażki i niepowodzenia na tych cholernych długowłosych. A z drugiej strony tyleż posępne, co piękne “To Beat The Devil”. Spokojna, wykonana głównie przy wtórze gitary akustycznej (choć nie tylko – jest jeszcze wtopiony gdzieś w tło wibrafon) piosenka przeplata się tu z narracją, wymruczaną przez Kristoffersona zachrypniętym, zmęczonym głosem. Choć „For The Good Times” i „Duvalier’s Dream” ożywiają ciepłe, nostalgiczne wejście smyczków (w tym drugim utworze chwilami nieco cygańskie w klimacie), również tu mamy do czynienia z typową dla tej płyty oszczędną, wykonywaną głównie przy akompaniamencie gitary akustycznej melancholijną piosenką, zgrabnie uzupełnianą pobrzmiewającym w tle wibrafonem. Bliżej typowo country’owego grania, z jakim kojarzymy Kristoffersona, lokują się „Best Of All Possible Worlds” czy „The Law Is For Protection Of The People”, w tym drugim przypadku – ładnie rozbujane partiami gitary elektrycznej. „Casey’s Last Ride” ładnie łączy melodyjną, podkreśloną partią skrzypiec kantylenę z bardziej niespokojnymi fragmentami. Podstawowy repertuar płyty wieńczy zaś "Sunday Mornin' Comin' Down" - poetycki opis tzw. tupotu białych mew, oprawiony w stonowane, oszczędne akustyczne granie.
Należy jeszcze wspomnieć słówko o tekstach – dopracowanych (widać, że Kristofferson fascynuje się literaturą – w „Best Of All Possible Worlds” pojawia się choćby odniesienie do Woltera). Składają się one na portret samotnika, mającego za towarzystwo głównie butelkę i anonimowe kobiety, outsidera żyjącego gdzieś na obrzeżach społeczeństwa, komentującego otaczający go, smutny i ponury świat tyleż z melancholią, co z pewnym ciepłem, z czymś w rodzaju refleksyjnej akceptacji – ten świat jest kompletnie do niczego, ale to i tak najlepszy ze wszystkich możliwych światów.
Tak się zastanawiam, czy to dobra płyta do cyklu wakacyjnego – jest to album smutny, bardzo melancholijny, wyciszony. Może nawet bardziej pasowałby na jesienny, zimny, mglisty wieczór, zwłaszcza w samotności… Tak czy siak, jest to płyta bardzo udana, jak najbardziej godna polecenia choćby tym, którzy lubią Boba Dylana – bo tak naprawdę, na tej płycie Kris gra z Bobem w jednej lidze, zwłaszcza jako bystry obserwator otaczającej go rzeczywistości i twórca niebanalnych tekstów.
Lato nadeszło. Już wkrótce pola zbóż będą łagodnie falować na wietrze. Are you ready for the country?