Pamiętam przyjemnie nerwowe oczekiwanie, które wytworzyło się w środowisku muzycznym, kiedy zbliżała się premiera nowego albumu grupy Blindead. Pojawiały się spekulacje odnośnie nazwy i jej znaczenia, a także domysły dotyczące treści i zawartości albumu. Tylko w odrobinie mniejszej skali podobna sytuacja ma miejsce teraz, kiedy już prawie na wyciągnięcie ręki znalazła się druga EPka w wydawniczej historii grupy Butterfly Trajectory.
Jak to możliwe, że wokół zaledwie skrawka muzycznych możliwości poznańskiej grupy, zrodziło się tak duże zainteresowanie? Przede wszystkim wynika to z zawartości pierwszego wydawnictwa Butterfly Trajectory, które potwierdziło ogromny potencjał koncertowy tego projektu. Wspomniane wydawnictwo, choć okrojone do dwudziestu kilku minut, pokazało finalnie uformowany, dokładnie przemyślany muzyczny produkt, którego na dodatek tak bardzo brakuje na polskim rynku. Oczywiście sprawnie działa Blindead, wcale nie gorzej – Obscure Sphinx, do gry wkraczaj Entropia, czy Guantanamo Party Program, ale to wszystko ciągle mało.
Kiedy dostałem nowy materiał Butterfly Trajectory, który ukaże się pod nazwą Astray, to pomyślałem, że to nie może być zła płyta, jednak to przeświadczenie miał zweryfikować czas. Poznaniacy ponownie uraczyli nas trzema kompozycjami i klimatyczną, choć minimalistyczną oprawą graficzną. Zdecydowanym i wcale niemałym jej minusem jest długość. Prawdopodobnie oficjalnie nie ustalono, czy rozmiar jednak ma znaczenie, jednak w tym przypadku oczekiwać można było czegoś więcej. Astray kończy się po nieco ponad dwunastu minutach i rodzi ogromny niedosyt ilościowy. Na szczęście na tle jakościowym moje przeczucie okazało się trafne – album nie zawodzi.
Butterfly Trajectory bardzo szybko dorobił się zakulisowej łatki polskiego Opeth i to określenie zdaje się potwierdzać. Mocne wokale zawarte na Astray ponownie przywodzą na myśl młodego Mikaela Åkerfeldta, a i kompozycje zaczynają zmierzać śladami ostatnich dokonań Szwedów. Nie bójcie się, nie znajdziecie tu natłoku klasycznych rozwiązań rodem z Heritage, ale klimat uległ delikatnemu rozrzedzeniu, dzięki czemu w sludge’owej mazi znalazło się miejsce na muzyczne kombinacje. Album otwiera rozbujane, klimatyczne, rockujące intro nawiązujące do świetności lat siedemdziesiątych, które płynnie przechodzi w utwór Ollamh. Ten z kolei emanuje gęstą atmosferą, którą podkreśla dynamiczna praca perkusji i mocne wokale, ale i w tym mroku znalazło się miejsce na hipnotyczną melodię. Podobnie skonstruowany został utwór Gone Astray, który wita odbiorcę ścianą dźwięku, by potem nagle uraczyć go nieoczekiwaną, niespętaną przestrzenią i wyjątkowo czystym wokalem, który dodaje kompozycji dodatkowego posmaku. Historia zawarta na Astray kończy się przedwcześnie zawodzącym sprzężeniem.
Astray to naturalna, niewymuszona kontynuacja pierwszego wydawnictwa Butterfly Trajectory. Zespół w dalszym ciągu udanie łączy ze sobą post-metalowe rozwiązania z wpływami zdecydowanie mocniejszych odmian metalu. Świetnie brzmią wokale, intensywnie i przyjemnie pracuje perkusja, tu i ówdzie wkrada się hipnotyzująca, gitarowa melodia. Do tego znalazło się także miejsce na odrobinę muzycznej swobody, która delikatnie odchudziła ciężar brzmienia. Jednak odbyło się to z korzyścią dla albumu, na którym zwyczajnie więcej się dzieje. Bardzo dobra dyspozycja twórcza i ogromna muzyczna świadomość świetnie rokują na przyszłość zespołowi i stawiają Astray bardzo wysoko na liście polskich nowości wydawniczych.