Trzynastka – trzynasty album, trzynaście utworów (w wersji podstawowej) – nie może być chyba szczęśliwa, tak pomyśli ktoś przesądny. Zazwyczaj daleki jestem od takich teorii, ale po wysłuchaniu Delta Machine pomyślałem, że coś chyba jest na rzeczy. A może nie ma nic, tylko trójca w osobach: Martina Gore’a, Andy Fletchera i Dave’a Gahana się po prostu twórczo wypaliła? Mam świadomość, że pewnie narażę się tym wielu „Depeszowcom”, ale nim zaczniecie mnie z kijami gonić po mieście (w wersji hard) lub naciśniecie „iksa” w swojej przeglądarce (w wersji soft) wysłuchajcie tego, co mam do przekazania. Na początku tekstu nie lubię stawiać swojej opinii, ale tym razem zaryzykuję – nie podoba mi się ta płyta. Po prostu, najzwyczajniej w świecie jest to absolutnie średni, przeciętny album. Myślę, że gdyby nagrały go inne osoby, przeszedłby bez większego echa. Z uwagi, że jest to nowy album Depeche Mode, pewnie w chwili, gdy piszę te słowa, Delta Machine depcze po piętach na listach sprzedaży The Next Day Davida Bowie.
W życiu nie powiedziałbym, że Depeche Mode to jeden z moich ukochanych zespołów, ale mimo wszystko mam do nich ogromny szacunek i niezmierne cenię ich muzykę, szczególnie ze starszych albumów. Po prostu był to kawał dobrej muzyki, a albumy takie jak A Broken Frame, Black Celebration czy Violator przeszły do kanonu muzyki popularnej. W sumie do ospałego, rozleniwionego i trochę odmiennego Excitera – włącznie z nim – „łykam” ich wszystkie krążki. Potem niestety było już tylko gorzej. I nie chodzi mi bynajmniej o robienie przebojów, bo zespół z takim stażem i takim dorobkiem nie musi się z nikim ani z niczym ścigać. Gdy „Depesze” kilka miesięcy wcześniej wypuścili singiel z utworem „Heaven”, to, co z przykrością stwierdzam, nie oczekiwałem niczego dobrego. Zazwyczaj na singiel, szczególnie pierwszy, wybiera się jakiś kawałek mocno wpadający w ucho, takie są realia muzycznego przemysłu. Chociaż ci panowie zazwyczaj nie mieli problemów z robieniem przebojów. Nie chciałem jednak niczego uprzedzać, ale gdzieś podświadomie odczuwałem, że taki – co tu dużo mówić – marny kawałek wybrany na promocję nie wróży dobrej płyty. Na osłodę zostały mi przyzwoite remiksy „Heaven”, zamieszczone na tak samo zatytułowanym maxi-singlu. Pierwsze kilka spotkań z Delta Machine dalej utwierdzało mnie we wcześniejszej opinii. Im dalej obcowałem z tym wydawnictwem, tym bardziej czułem: znużenie, zmęczenie. Album zamiast zyskiwać z każdym kolejnym przesłuchaniem, coraz bardziej mnie nudził. W pewnym momencie przestało mi się chcieć do niego wracać. Postanowiłem od niego odpocząć i dać nam obu chwilę wytchnienia.
Czy po powrocie po paru dniach do Delta Machine było lepiej? Nie powiedziałbym. Nie powiedziałbym, aby ten nowy album mnie chociaż trochę wciągnął, zafascynował. Ale przyznam, że podoba mi się bardziej niż dwa wcześniejsze wydawnictwa grupy, to jest: Playing the Angel i Sounds of the Universe. Może dlatego, że mam wrażenie, iż – upraszczając - panowie zjedli te dwa ostatnie albumy, dość mocno je strawili, wzięli z nich część dobrych rzeczy i na nowo wydalili nazywając to Delta Machine. Od kilku lat odnoszę także wrażenie, że nie służy im współpraca z producentem. Odkąd ich albumy produkuje Ben Hillier, coś najwyraźniej im nie idzie. Jedyna rzecz, którą Hillier zrobił i moim zdaniem jest naprawdę świetna, to Think Tank Blur sprzed dekady. Z drugiej strony Gore nie uciągnie wszystkiego w pojedynkę, a nie ma co się oszukiwać - to on najwięcej wysiłku wkłada w muzykę Depeche Mode. Na Delta Machine słychać wyraźne próby poszukiwań, wycieczki do nowych gatunków, takich jak na przykład dub step. Niektóre fragmenty brzmią jak gdyby wyszły spod ręki Apparat albo Actress. Odnajdziemy też tutaj trochę „starego” brzmienia Depeche Mode, takiego z lat dziewięćdziesiątych, jak również osiemdziesiątych.
Żeby nie było, iż ze mnie jest taka nastawiona na „nie” maruda, to może słowo o tym, co dobre na tym krążku. Po kilkunastu przesłuchaniach jako tako porwał mnie „Soft Touch/Raw Nerve” i „Alone”. Są to dwa dobre momenty, jako trzeci dorzuciłbym może osadzony w klubowych klimatach „My Little Universe”. Taka ciekawostka, warto posłuchać wspomnianego wcześniej „Soft Touch/Raw Nerve”, a zaraz po nim „A Question of Time” z Black Celebration. Prawda, że podobne? Podoba mi się brzmienie jeszcze kilku utworów (na przykład „Broken” oraz „Soothe My Soul” – słusznie wybrany na drugi singiel), tylko głos Dave’a Gahana jakby brzmi dużo gorzej i momentami strasznie przeszkadza. To jest chyba największy minus tego krążka. Prawdę powiedziawszy, gdyby Delta Machine wyszła w wersji instrumentalnej, byłaby zdecydowanie lepszym albumem. Jak na razie tym trzej Brytyjczykom mówię to, co kończy ich najnowszy album – „Goodbye”. Może za następne cztery lata, czyli w okolicach 2017 roku będą mieli więcej ciekawego do powiedzenia.
W artrockowej skali daję cztery gwiazdki na dziesięć możliwych, chociaż bardziej pasuje opis z gwiazdki trzeciej - „Album słaby, nie broni się jako całość”.