Krótki, mimowolny cykl niderlandzki.
Odcinek szósty. I ostatni – chwała Bogu!
Ciekawe co jest gorsze – holenderski symfoniczno-gotycki metal, czy mecz GKS Bełchatów – Wisła Kraków w piłce kopanej – jedno oglądam, a drugiego słucham. Odpowiedź wcale nie jest prosta, bo chociaż od popisów naszych ligowych kopaczy bolą oczy, to muzyczne popisy Phobos Corp. są niestety na niewiele lepszym poziomie. To znaczy z Phobos Corp. jest dokładnie tak jak z Wisłą Kraków – są środki, tylko efektów nie ma. Nie realizowano tej płyty w jakimś garażu, tylko w co najmniej porządnym studiu, sporo ludzi nagoniono do roboty przy okazji „Felicity”, a wyszło tak jak w Wiśle. Dokładnie.
Nagrywanie płyty tego typu to jak nagrywanie dobrej płyty popowej – żeby to miało ręce i nogi, trzeba mieć odpowiedni materiał. Co z tego, że to wszystko jest naprawdę dobrze zrobione, ładnie i efektownie zaaranżowane, tak z rozmachem, ale i tak nic z tego nie wynika. W przypadku Illumnion to jeszcze coś tam się o uszy zaczepiło, ale w przypadku „Felicity” no to absolutnie nic. A słuchałem tego kilka razy. Jedyna zaleta, że podczas słuchania nie boli. A przepraszam, nie jedyna. Druga, że jest to krótkie – trwa niecałe pół godziny.
To ja też się nie będę już dłużej rozpisywał. Podsumowując – płyta może i nie wcale nie zła, ale najwyżej przeciętna, tzw. jedna z wielu.