Słuchałem najnowszej płyty czołowego polskiego prog-rockowego bandu. Koszmarnie ciągnący się glut – monotonnie i na jedno kopyto. I trochę udawanego hard-rocka, bo gdyby starzy hard-rockowcy tak grali, to już dawno skończyliby w przytułku dla ubogich. Nic to, jadę dalej, powieki jak z ołowiu, opadują, organizm walczy z sennością. Na pięści. Ale przegrywa na punkty. Wreszcie koniec. Zmiana repertuaru – „Fanatic” Heartu. Na początek przez kilkanaście sekund ostre, metalowo-industrialne gitary, a zaraz potem Nancy Wilson wydziera się do kogoś, że świat wcale się nie zmienia. Uch! Kop adrenaliny, od razu przejrzałem na oczy i zbystrzałem. A senność z organizmem siedzą sobie zgodnie, w skupieniu słuchają muzyki, co chwilę z podziwem kiwając głowami i wymieniając fachowe uwagi.
Heart bardzo długo kojarzył mi się głównie z rockową konfekcją, jaką nagrywali w drugiej połowie lat osiemdziesiątych i zaraz na początku dziewięćdziesiątych, ale później dotarłem też do wcześniejszych nagrań, między innymi dzięki filmowi Bakshiego o historii muzyki rozrywkowej – tam w finałowej sekwencji słychać dwa utwory zespołu – „Crazy on You” i „Barracudę” – oba z drugiego albumu „Little Queen”. „Barracudę” zresztą już wcześniej znałem – z jakiejś składanki z rockowymi przebojami z lat siedemdziesiątych. Jakiś czas później natrafiłem na te najwcześniejsze płyty – „Dreamboat Annie” i „Little Queen” i byłem mocno zaskoczony, że taki AORowy zespół potrafił wcześniej grać naprawdę bardzo interesującego hard-rocka.
Teraz też byłem zaskoczony, że panie, powiedzmy w średnim wieku, potrafiły nagrać tak ostry, rockowy album. A do tego tak nowoczesny. Sięgnąłem po ten krążek z czystej ciekawości, nie podziewając się dokładnie niczego, a głównym powodem było to, że całkiem niedawno słuchałem sporo muzyki Heart. Chociaż muszę się przyznać, że nic nowszego od „Brigade” to raczej nie znam i trudno mi powiedzieć, czy na przykład na dwóch poprzednich siostry Wilson też dają ognia jak na „Fanatic”. Może nie cała płyta jest tak do końca idealna, ze dwa nieco słabsze utwory bym znalazł – na przykład „Dear Old America” i „Skins & Bones”. Co ciekawe w ogóle pod względem muzycznym nie jest to ideał – nie znajdziemy tu utworów wielkich, czy kandydatów na wielkie przeboje. Materiał muzyczny jest na pewno co najmniej dobry, ale tu robotę zrobiła mądra praca w studiu – świetna produkcja, świetne aranżacje, a przede wszystkim świetne na to pomysły. Raz jest brudno, ostro, rockowo, omalże grunge’owo, w innym miejscu akustycznie, delikatnie, do tego dość często wykorzystywane smyki, do tego nie bano się całkiem nowoczesnych brzmień, ale też słychać tu rockową tradycję, a dokładnie Led Zeppelin, które zawsze przez siostry Wilson traktowane było z wielką atencją – co najlepiej możemy usłyszeć w znakomitym „Zingaro”. Technicznie „Fanatic” jest znakomite, ale to i tak rzecz pomocnicza, musi być materiał, z którymś da się pracować. I taki materiał na pewno się jednak też znalazł – tytułowy, „Zingaro”, „A Million Miles”, „Walkin’ Good”, „Mashallah”, „59 Crunch”. Wymieniłem prawie same rockery, ale kilka niezłych ballad też się tu znalazło, chyba najładniejsza to „Rock Deep”.
Jeden z ciekawszych albumów hard’n’heavy ubiegłego rocku.