Sypie, sypie, sypie śnieg. Już od wielu godzin, nieustępliwie pokrywając wszelkie obiekty grubą warstwą. Jak w Irkucku. No właśnie, jaki kraj przychodzi nam na myśl, gdy posłyszymy leksem „zima”? Odpowiedzi może być rzecz jasna całkiem sporo, ale nie wątpię, iż jedną z najczęstszych będzie „Rosja”. O tak, osławione rosyjskie mrozy wielokrotnie miały niebagatelny wpływ nie tylko na życie mieszkańców tego nad wyraz rozległego kraju, ale także na bieg wydarzeń istotnych dla historii świata. Najazd Karola XII, pamiętna wyprawa Napoleona, a w końcu atak III Rzeszy – nie będzie zbyt dużą hiperbolizacją uznanie właśnie tamtejszej pogody za przyczynę niepowodzeń powyższych kampanii. Jednakże miała miejsce ongiś i sytuacja odwrotna – podczas wojny zimowej AD 1939/40 siarczyste mrozy (i dzielna postawa Finów) pokrzyżowały plany Armii Czerwonej, dzięki czemu Finlandia zachowała niepodległość. Czemu o tym wspominam w tej recenzji? Albowiem poniekąd z tego względu kraj pełen łosi i jezior, choć prowadził dość specyficzną politykę zagraniczną, zgodną z interesami potężnego sąsiada, a przy tym był z ZSRR dość mocno związany gospodarczo, zachował wszelkie swobody typowe dla demokratycznego państwa Zachodu. A to, jakby nie patrzeć, sprzyja rozwojowi sceny rockowej.
I tu dochodzimy do meritum – do wcale bujnie rozwiniętego fińskiego rocka. Tasavallan Presidentti, Wigwam, Elonkorjuu czy Haikara to nazwy może nieznane szerszej, międzynarodowej publiczności, ale w rodzimej Finlandii kojarzące się z ambitną, jak najbardziej godną uznania muzyką. W zależności od okoliczności bądź to absolutnie niepowtarzalne wpływy skandynawskiej muzyki ludowej, bądź ścisłe zespolenie rocka z jazzem, bądź też wplecenie skomplikowanych struktur rytmicznych w proste hardrockowe numery zapewniały tym grupom oryginalność. Jak na tym tle prezentuje się Tabula Rasa? No cóż, na pewno nie była to najlepsza formacja działająca w latach 70. w Finlandii, za to może śmiało pretendować do miana jednej z bardziej sympatycznych. Pewnie dlatego, począwszy od trzeciej edycji (1972 rok) znanego i wpływowego festiwalu Rockin Suomen-mestaruus, był to w skali kraju zespół cieszący się sporą popularnością. Z racji fińskojęzycznego śpiewu popularność ta nie przekraczała w zasadzie granic tego nadbałtyckiego państwa. Nie mamy się jednak czego obawiać – fiński, choć nie przypomina żadnego powszechnie stosowanego języka europejskiego, w wokalistyce sprawdza się dobrze, na pewno lepiej od chrzęszczącego polskiego, dzięki dostatkowi samogłosek (Hyvää päivää!). Słowem – jest melodyjny, nawet przyjemny dla uszu przyzwyczajonych do śpiewanej angielszczyzny. A poza tym najzwyczajniej w świecie zaciekawia słuchacza – ileż uciechy można mieć ze śledzenia tekstu, w którym ni w ząb nie da się zrozumieć ani słowa!
Tyle o języku, pora na muzykę. Gdybym miał ją obrazowo i krótko przedstawić, powiedziałbym, że możemy zaliczyć ją do tej samej kategorii, co Barclay James Harvest, Supertramp i Camel. I nie chodzi mi bynajmniej o jakieś wyraźniejsze wpływy, raczej o kategorię wagową i charakter – niezbyt skomplikowane, za to przemyślane i bardzo melodyjne, lekkie a ciepłe utwory. Choć nie sposób nie zauważyć, iż Heikki Silvennoinen gra w mocno Latimerowy sposób, co szczególnie słychać w solówce wieńczącej Säästä mun pää. Tak czy owak, zestaw jedenastu (oryginalnie dziewięciu; kompaktowa reedycja zawiera dwa kawałki z singla) przyjemnych, zmyślnie skomponowanych i zagranych piosenek jest na tyle zróżnicowany wewnętrznie, że przez tych pięćdziesiąt minut nie sposób poczuć się znużonym – każdy kawałek ma własną, zwykle dobrą melodię, dzięki czemu nie zlewa się z sąsiednimi. Nie będę opisywał szczegółowo wszystkich utworów, jednakże na kilka ulubionych fragmentów po prostu muszę zwrócić baczniejszą uwagę. Uskollinen urzeka już od pierwszych taktów – zgrabną instrumentacją, dzielącą urokliwą melodię pomiędzy organy i gitarę. Po nieco ponad dwóch minutach i ostatnim powtórzeniu chóralnego refrenu zaczyna się część instrumentalna. I choć brak w niej wirtuozerskich popisów, robi spore wrażenie wdzięcznymi solówkami organów, fortepianu elektrycznego i gitary (dla odmiany przypominającej dokonania Gilmoura), osadzonymi na wyrazistym rytmie. A stopniowe przyspieszanie w piątej minucie? Miód dla uszu. Kolejnym silniej zaznaczającym się w pamięci epizodem są syntezatorowe motywy z Babyla rasa. Niby to tylko beztroskie pluskanie, a jak wżyna się w percepcję! Także singlowy Rakastatko vielä kun on ilta jest jednym z jaśniejszych punktów wydawnictwa. Wdzięczny gitarowy motyw, nieco funkujący (a może raczej trącący disco?) rytm, może i odrobinę rzewny, ale za to chwytliwy refren – summa summarum przebojowy, świetnie nadający się na singlowy numer.
Ani śladu posępnej, quasi-symfonicznej melodyki, brak jazzu, skandynawskiego folku, wyszukanych form instrumentalnych i zawiłych rytmów. I zupełnie mi to nie przeszkadza. Sympatyczne piosenki same się nie piszą, talentu, i to całkiem sporego, twórczość taka bez wątpienia wymaga. Wiem, co mówię – przez pół godziny spędzone na lodowatym przystanku próbowałem wymyślić choć jedną miłą dla ucha melodię. I nic z tego.