ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 
Recenzje albumów w serwisie ArtRock.pl
Recenzja albumu Aardvark ─ Aardvark w serwisie ArtRock.pl

Aardvark — Aardvark

 
wydawnictwo: Deram Nova 1970
 
1. Copper Sunset (3:17)
2. Very Nice of You to Call (3:37)
3. Many Things to Do (4:23)
4. The Greencap (6:04)
5. I Can’t Stop (5:28)
6. The Outing – Yes (9:41)
7. Once Upon a Hill (2:53)
8. Put That in Your Pipe and Smoke It (7:35)
 
Całkowity czas: 43:01
skład:
Stan Aldous - bass guitar
Frank Clark - percussion
Steve Milliner - organ, piano, celesta, vibraphone, marimba, recorder
Dave Skillin - vocals
Album w ocenie czytelników:
Oceń album:

Pokaż szczegóły oceny
Beznadziejny album, nie da się go nawet wysłuchać.
,0
Istnieją gorsze, ale i przez ten ciężko przebrnąć do końca.
,0
Album słaby, nie broni się jako całość.
,0
Nieco poniżej przeciętnej, dla wielbicieli gatunku.
,0
Album jakich wiele, poprawny.
,0
Dobra, godna uwagi produkcja.
,0
Więcej niż dobry, zasługujący na uwagę album.
,3
Bardzo dobra pozycja, mocno polecana.
,4
Absolutnie wspaniały i porywający album.
,6
Arcydzieło.
,2

Łącznie 15, ocena: Bardzo dobra pozycja, mocno polecana.
 
 
Recenzja nadesłana przez czytelnika.
Ocena: 8 Bardzo dobra pozycja, mocno polecana.
11.01.2013
(Gość)

Aardvark — Aardvark

Du-du du-du, du-du-du-du-du-du-du-du-du-duuuu – du-du-du. Któż nie zna motywu, którym przed przeszło półwieczem Henry Mancini na stałe wpisał się do repertuaru milionów amatorów nucenia i gwizdania? Zapewne trudno byłoby znaleźć w naszym kręgu kulturowym człowieka, który nie kojarzyłby melodii z Różowej Pantery. Co lepiej nadaje się do wypełnienia ponurej ciszy spowijającej przystanki komunikacji publicznej w poniedziałkowe poranki? Marsz imperialny z Gwiezdnych wojen, choć niezwykle popularny, nieszczególnie nadaje się do kameralnego mruczenia pod nosem. Także pełen rozmachu temat z Indiany Jonesa raczej nie wydaje się być stosowny w każdych okolicznościach. Chociaż podczas podróży zatłoczonym autobusem czy tramwajem istotnie niejednokrotnie musimy mężnie stawiać czoła przeciwnikom budzącym grozę nie mniejszą, aniżeli kanalie stające na drodze dzielnego archeologa. Wypadałoby wyjaśnić, czemu w ogóle ten filmowy wstęp znalazł swoje miejsce w recenzji jedynego albumu pewnego zapomnianego angielskiego zespołu. Cóż, nie będę ukrywał, że pierwszym obrazem, który stanął mi przed oczyma, gdy tylko odkryłem tę płytę, był niebieściutki mrównik-niedojda znany z serii kreskówek pt. The Ant and the Aardvark, które ongiś miałem okazję oglądać wraz z filmami rysunkowymi o przygodach Różowej Pantery. Sądzę zresztą, zważywszy na fakt, iż owe kreskówki zostały zrealizowane w latach 1969-1971, iż muzycy Aardvark mogli koncept na swą nazwę zaczerpnąć właśnie z nich, za czym przemawia także fakt umieszczenia błękitnego mrównika na okładce longplaya. Nazwa ta ma jedną niepodważalną zaletę – niewiele jest takich, które przy zastosowaniu porządku alfabetycznego mogłyby znaleźć się przed nią.

W powszechnej świadomości gitara elektryczna jest instrumentem chyba najsilniej kojarzonym z rockiem. Dlatego też lista formacji obywających się bez tego instrumentu, a może raczej - bez pełnoetatowego muzyka na nim grającego, nie zajęłaby zbyt wiele miejsca. Do takiego spisu z czystym sumieniem można byłoby dodać Aardvark – skromny kwartet, złożony wyłącznie z wokalisty, klawiszowca i sekcji rytmicznej. Braku gitarzysty nie postrzegałbym jednak w kategoriach wady. Dzięki temu rozwiązaniu, dość nietypowemu w swoich czasach, muzyka zespołu już na wstępie zyskuje w mojej opinii punkt za oryginalność. Poza tym sprawia ono, że aranżacje większości utworów eksponują partie organów Hammonda – instrumentu od lat darzonego przeze mnie szczególną estymą. Jest coś czarownego, do głębi poruszającego w jego wibrujących dźwiękach, w bogato inkrustowanych pasażach, pędzących na złamanie karku solówkach bądź przejmujących pojedynczych nutach zawieszonych pośród ciszy. Popisom Steve’a Millinera towarzyszy na omawianym krążku tylko spokojny, choć przekonujący i wcale wyrazisty wokal Dave’a Skillina, wokalisty i autora niemal całego programu płyty (co ciekawe, także wieńczący je utwór instrumentalny jest podpisany jego nazwiskiem) oraz sekcja rytmiczna Clark-Aldous. W zasadzie żadnego z artystów nie określiłbym mianem wirtuoza, nie znaczy to jednakże, że mam zamiar zarzucać im indolencję wykonawczą – grają z iskrą, żwawo i energicznie, słychać także spory entuzjazm. Posunę się nawet do stwierdzenia, że da się wychwycić niemą nić porozumienia łączącą tych kilku młodych ludzi, zapewne w taki czy inny sposób dumnych z tego, że udało im się zdobyć Deramowy kontrakt i nagrać całkiem interesujący materiał.

Właśnie, materiał. Już sam fakt, że mamy do czynienia z płytą wydaną w Albionie w 1970 roku, może całkiem sporo powiedzieć na jego temat – zaledwie trzy lata wcześniej bądź później taka muzyka byłaby niezbyt na czasie. Skrótowo rzecz ujmując, nazwałbym ją psych-prog-rockiem. Wyraźne są w niej wpływy psychodelii, podówczas będącej już cokolwiek démodé, a zarazem wyczuwa się już bardziej intelektualne inklinacje progressive rocka. Innymi słowy, lata sześćdziesiąte splatają się tutaj z siedemdziesiątymi, a charakter muzyki przełomu tychże dekad jest mocno wyczuwalny we wszystkich nieomal utworach. Utworach zróżnicowanych, znalazły się tu bowiem zarówno formy dłuższe, swobodniejsze, o wyraźnie improwizacyjnym charakterze, jak i krótkie, wdzięczne piosenki, całkiem chwytliwe. Właśnie od takiego, na swój sposób przebojowego kawałka wydawnictwo się rozpoczyna. Niesiony ostrym riffem mocno przesterowanych organów, obdarzony niezłą melodią, przy odpowiedniej promocji mógłby spokojnie liczyć na rejon drugiej dziesiątki ówczesnych list przebojów. Intryguje także tytuł - Miedziany zachód słońca, który mnie wydał się miły już przy dwóch pierwszych rzutach oka, jako że pochodzę z regionu, w którym z miedzią jesteśmy od lat za pan brat. Numerem dwa na pierwszej stronie płyty jest przyjemna piosenka o interesującej melodii, oparta na fortepianowych figurach Very Nice of You to Call. Najbardziej w pamięć zapadają tytułowy szlagwort i, przynajmniej jeśli o mnie chodzi, klaskanie wieńczące co drugi takt. Kolejny utwór to zanurzone w psychodelicznej aurze Many Things to Do z intrygującym organowym solem Millinera, opartym na szarpanej, quasi-militarnej artykulacji dźwięków. Pierwszy z dłuższych utworów na krążku, sześciominutowy Greencap, raźno pędzi do przodu, ciekawiąc skontrastowaniem na wstępie zniekształconego elektronicznie głosu z normalnie śpiewaną zwrotką. Choć wyczuwa się w tym kawałku „kwasową” woń, logiczna, zwarta forma sprawia, że skomasowane pomysły członków zespołu nie nużą, nie przytłaczają słuchacza. Aha – środkowa część instrumentalna może budzić skojarzenia, przynajmniej na płaszczyźnie brzmieniowej, z rozbudowanymi wersjami Set the Controls for the Heart of the Sun, prezentowanymi przez Pink Floyd podczas występów na żywo. I Can’t Stop, choć trwa raptem nieco ponad pięć minut, dość wyraźnie dzieli się na dwie części – podniosły organowy wstęp i spokrewnione z nim bombastyczne zakończenie oraz żwawą, rozpędzoną piosenkę, opartą na fortepianowym riffie. Nieomal dziesięciominutowy The Outing – Yes to bez dwóch zdań najbardziej swobodny utwór na płycie. Przez pierwsze dwie minuty emanuje aurą beztroskiej zabawy, podczas której w atmosferze harmonijnego porozumienia, przy grupowych śpiewach, można pozbyć się wszelkich zatruwających życie niepożądanych emocji, wyszaleć się w doborowym, choć w tym wypadku najwyraźniej nie całkiem trzeźwym towarzystwie. Po pewnym czasie zabawa dobiega końca, a następnych osiem minut wypełniają utopione w pogłosach, miękko rozpływające się w przestrzeni dźwięki różnych instrumentów. Nastrój tego ciut przydługiego segmentu jest raczej minorowy niźli beztroski, zniekształcone brzmienia budzą niepokój. Kto wie, może celem twórców było w tym numerze ukazanie za pomocą materii dźwiękowej chwil narkotykowej euforii i przychodzącego po nich stanu odrętwienia, kiedy to demony umysłu wynurzają się z zakamarków podświadomości, by pastwić się nad bezbronną, acz niekoniecznie niewinną ofiarą psychotropowej zamieci. Po skromnej miniaturce Once Upon a Hill, jedynej kompozycji stworzonej nie przez Skillina, a przez basistę zespołu, Stana Aldousa, następuje z kolei jedyny utwór instrumentalny. Put That In Your Pipe and Smoke It (wymowny tytuł, nieprawdaż?) dość trudno mi okiełznać słowami. Ujmijmy rzecz tak: tętniący, momentami wręcz szalony, wyraźnie improwizowany numer z dominującymi partiami Hammondów, które huczą niczym wściekle spienione, wijące się rozlicznymi meandrami górskie potoki. Ten obrazowy opis całkiem nieźle oddaje jego zwariowany nastrój.

Pora na małe résumé. Nie sądzę, bym choć jeden utwór z omawianego krążka mógł nazwać wybitnym, przez same muzy olimpijskie natchnionym, bądź też do trzewi wzruszającym, szarpiącym włókna ludzkiej duszy. Rzecz w czym innym. Jedyny longplay wdzięcznie zwącego się angielskiego kwartetu ukazuje, że w tym szczególnym, nad wyraz pomyślnym dla wszelkich odmian rocka okresie nawet debiutujące, mało znane zespoły były zdolne do nagrania płyt, które po przeszło czterech dekadach wciąż brzmią świeżo, wciąż są w stanie zaintrygować słuchacza i wciągnąć go w ten jedyny w swoim rodzaju klimat wielobarwnych, a mających się już nigdy nie powtórzyć czasów.

 
Słuchaj nas na Spotify
ArtRock.pl RSS
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.