Na dzisiaj planowałem między innymi recenzję nowego Thresholda, ale kilkadziesiąt godzin temu wpadła mi w ręce debiutancka płyta norweskiej kapeli Suicide Bombers, no i Threshold wypadł z kolejki. Zresztą i tak już jest, kolega Danielak ładnie to wszystko opisał (co nie znaczy, że tak do końca się z nim zgadzam).
A co takiego się stało, że jacyś debiutanci znikąd wykopali zasłużony zespół z dwudziestoletnim stażem? Bo stało się że… Właściwie trzeba zacząć od tego, że jestem osobnikiem, którego nici DNA nie tworzą uczciwej helisy, tylko skręcone są w napis „Long Live Rock’n'Roll” i każdy sensownie hałasujący na ten temat wykonawca ma szanse na moje życzliwe zainteresowanie. A Suicide Bombers hałasują bardziej niż sensownie. Od czasu debiutu Airbourne żadna inna płyta tego typu nie sprawiła mi więcej radochy. Jest to dokładnie ta sama półka – imprezowy rock’n’roll a’la Kiss, dokładnie to samo. Może jest to tylko nieco bardziej rock’n’rollowe, albo nawet punknięte, trochę przypominają sąsiadów zza miedzy, czyli szwedzkie Hellacopters. Głownie za to odpowiada wokalista. Co prawda pozuje Halforda – siodłata czapka, tym razem chyba oryginalna SS-mańska, lustrzanki, ale głos zupełnie inny – słabszy, niższy, bardziej zdarty, bardziej pasujący do punk rocka. Prawie wszystkie kawałki zaczynają się tak samo – wiosłowy odpala riff i dawaj, jedziemy. I tak dwanaście razy. Pozostałe dwa utwory to gadane intro i outro. Na początku słyszymy opowieść skąd się to Suicide Bombers wzięło, zdaje się, że z kosmosu, a na koniec wszystkim słuchaczom wylewnie dziękują za zainteresowanie. A pośrodku jest te dwanaście rock’n’rollowych numerów. Tak jak w przypadku Airbourne, ewentualnego singla do promocji trzeba byłoby raczej wylosować, niż wybrać, gdyż jest to cholernie równa płyta, każdy kawałek ma konkretnego riffa, porządną melodię i zagrany jest z odpowiednim wykopem. Moją uwagę najbardziej zwróciły „Let’s Rock’nRoll”, „Cindy”, „Riot”, „Napalm Heat”. Gdyby tak objawili się jakieś 25-30 lat temu w Usiech, to potrójna platyna z marszu – nie ma przebacz. Z takim imagem, z taka muzyką, zagraną tak energetycznie, byliby skazani na sukces. Jak będzie teraz – nie wiem, może być różnie, chociażby z tego powodu, że „Criminal Records” dosyć ciężko kupić. W każdym razie życzę im wszystkiego najlepszego, bo dobrych, nowych, zespołów hard’n’heavy tak dużo nie ma i każdemu takiemu wykonawcy trzeba kibicować.