Prog z kapustą.
Odcinek siódmy.
Właściwie nie wiem, dlaczego “Ash Ra Tempel”, a nie “Join Inn”, albo „Schwingungen”. Właściwie to wiem, bo mi się właśnie ta najbardziej podoba. Tylko przecież wszystkie te płyty są do siebie podobne. Jedyna różnica, że na „Schwingungen” jest sporo partii wokalnych. Dlaczego jedynka, a nie dwójka, albo tym bardziej trójka? Gdzie mieści się w tym przypadku ośrodek decydujący o „lubię – nie lubię”? Chyba gdzieś głęboko w dość starych strukturach mózgowych, bo taką muzykę odbiera się bardzo intuicyjnie. Bo tu nie ma melodii. Te dźwięki tworzą pewna strukturę muzyczną o pewnym nastroju, która oddziałuje na naszą psychikę na poziomie emocji. Właściwie każda muzyka oddziałuje na nas na poziomie emocji, tylko tu nie ma jakiegoś konkretnego punktu zaczepienia, nie jesteśmy w stanie powiedzieć co konkretnie nam się podoba. I „lubię – nie lubię” polega na tym czy muzykom uda się stworzyć odpowiednią psychoaktywną strukturę muzyczną (podobieństwo tej nazwy do substancji psychoaktywnych – najzupełniej zamierzone). W przypadku takiej muzyki najtrudniej nam powiedzieć – dlaczego? W „normalnej” muzyce jest to meldia, riff, refren. Tutaj – jedynie coś tak ulotnego jak nastrój, klimat. Ale nie ma co zbytnio się nad tym zastanawiać – najważniejsze, że się podoba. A dlaczego, to już mniejsza z tym. Jak mawia Ferdynand Kiepski – „Nie ważne z czego, najważniejsze, żeby sponiewierało”.
Ash Ra Tempel założyli na samym początku lat siedemdziesiątych gitarzysta Manuel Goettsching, basista Hartmut Enke i perkusista, klawiszowiec Klaus Schulze, niewiele wcześniej relegowany z Tangerine Dream. Z pewnego punktu widzenia muzyka Ash Ra Tempel była kontynuacją tego, co na swoich płytach zaprezentowali Tangerine Dream, czy Kraftwerk, ale było to coś spokojniejszego, bardziej nastrojowego, medytacyjnego, niż niezbyt daleki od muzyki konkretnej „Electronic Meditation”, czy Kraftwerk 1”. No i nowy zespół zaproponował muzykę dużo przystępniejszą niż chociażby debiut Tangerine Dream.
W przypadku pierwszego krążka Ash Ra Tempel z tą nastrojowością jest mimo wszystko różnie. Na pewno „Amboss” do takich utworów nie należy. To w całości popis Goettschinga. Początek taki, jakiego możemy się spodziewać – spośród dostojnych dźwięków jakichś elektronicznych ustrojstw wyłania się gitara, początkowo cicho, delikatnie, w tle, potem stopniowo przesuwa się coraz bardziej na pierwszy plan, w międzyczasie nabiera tempa i mocy, a gdzieś tak od polowy zaczyna hałasować z iście rockową werwą, dominując resztę instrumentów. A najważniejsze w tym jest, że Goettsching nie jest gitarowym szybkobiegaczem i nie stara się grać tysiąca nut na minutę, a raczej stara się, żeby utwór się cały czas rozwijał. To coś w rodzaju „Star Storm”, albo „Flying” z drugiej płyty UFO – oczywiście nie dosłownie, tylko ze względu na podobnie szalejącą gitarę. Odlot – na pewno, ale starannie zaplanowany. Druga część, „Traummaschine” już dużo bardziej odpowiada standardom muzyki medytacyjnej – rozwija się powoli, dźwięki się plotą, przeplatają, jakieś bębenki, jakieś generatory, szumy szmery i tak właściwie przez cały czas, a inspiracji możemy doszukiwać się na Dalekim Wschodzie. Urocze.
Ash Ra Tempel to w zasadzie trzy takie regularne płyty, te co wcześniej wymieniłem. Była jeszcze wspólna płyta z Timothym Learym, jeden soundtrack i album „Starring Rossi”. Jednak ten ostatni zawierał krótkie kompozycje, w zasadzie piosenki i nagrany był tylko przez Goettschinga, z pomocą Haralda Grosskopfa, już bez Enkego i Schulze’a. Kilka lat później Goettsching zmienił nazwę grupy na Ashra i zaczął parać się zupełnie nie awangardową, klasyczną niemiecką elektroniką – polecam dwie pierwsze płyty „New Age of Earth” i „Blackouts”.
Jedna z ważniejszych płyt i jeden z ważniejszych zespołów niemieckiej sceny rockowej tamtych lat.