Yes AD 1971 przyjął Ricka Wakemana z szeroko otwartymi ramionami. Oficjalnie – zespół chciał się rozwijać, wzbogacić instrumentarium o syntezatory i melotron, a Tony Kaye się sprzeciwiał. Nieoficjalnie – mocno imprezowy charakter klawiszowca zaczął przeszkadzać pozostałej czwórce. Chwalony jako wschodząca gwiazda, chętnie korzystający z nowoczesnych instrumentów klawiszowych, wyraźnie przerastający umiejętnościami poprzednika Wakeman pomógł Yes wzbić się w przestworza… Tylko że sam nie do końca był ze związku z Yes zadowolony. Głównie z uwagi na kontraktowe zobowiązania. Chciał na płycie „Fragile” zamieścić swój utwór instrumentalny „Handle With Care” – ale wytwórnia się nie zgodziła, musiał się poratować przearanżowanymi na instrumenty klawiszowe fragmentami IV Symfonii Brahmsa; napisał fortepianowe i syntezatorowe wstawki do „South Side Of The Sky” i „Heart Of The Sunrise”, ale nie wymieniono go na okładce jako współtwórcy tych dzieł. Trudno się dziwić, że Yes szybko zaczął płodnego muzycznie Wakemana ograniczać. Już jesienią roku 1971 Rick zaczął tworzyć różne własne fragmenty muzyczne. W samolocie, podczas amerykańskiej trasy Yes, przeczytał kupioną na lotnisku tanią książkę o żonach Henryka VIII. Wkrótce narodził się utwór „Anne Boleyn”, „Handle With Care” przekształciło się w „Catherine Of Aragon”… i tak powoli zaczął rodzić się album. W tym samym czasie, Rick zaczął tworzyć też fragmenty innego dzieła.
Na razie to nowe dzieło trafiło do szuflady; Rick skupił się na concept-albumie o sześciu małżonkach Henryka VIII. Działał z Yes (nagrywał i promował sławne „Close To The Edge”), udzielał się też jako sideman. Między innymi w grudniu 1972 występował podczas efektownych prezentacji rock-opery „Tommy”, na której The Who towarzyszyła London Symphony Orchestra i English Chamber Choir. Podczas tych koncertów zwierzył się producentowi widowiska ze swojego pomysłu – rockowo-orkiestrowo-chóralnej adaptacji „Podróży do wnętrza Ziemi” Julesa Verne’a. Producent skontaktował go z dyrygentem LSO – Davidem Meashamem; Rick przedstawił Davidowi wczesne, surowe demo, nagrane na syntezatorze, klawinecie, fortepianie elektrycznym i melotronie. I zaczęła się praca.
Szło jak po grudzie. Yes promował „Close To The Edge” i nagrywał „Tales From Topographic Oceans”, co czasowo mocno absorbowało Wakemana. Manager Ricka – Brian Lane – nie był zachwycony pomysłem pupila. Głównie z uwagi na koszty nagrywania całej orkiestry w studio. Ostatecznie, żeby ograniczyć wydatki, stanęło na dwóch występach na żywo, nagraniu obydwu i wybraniu najlepszej wersji – a i tak Wakeman musiał sprzedać kilka swoich samochodów i zadłużyć się. Jako narratora, czytającego wstawki pełniące rolę łączników pomiędzy poszczególnymi fragmentami, Wakeman wymarzył sobie Richarda Harrisa, ale ten był nieosiągalny; padło na znanego z „Powiększenia” Davida Hemmingsa. W ostatniej chwili okazało się, że nagranie obydwu koncertów oznacza, że orkiestrze trzeba podwójnie zapłacić – więc Rick postawił wszystko na jedną kartę i zdecydował się nagrać tylko drugi z koncertów (oba miały miejsce 18 stycznia 1974 w Royal Festival Hall, jeden o 18.00, drugi o 20.00; w pierwszej części prezentowano fragmenty „The Six Wives Of Henry VIII” i żartobliwy ragtime). Nie obyło się bez wpadek: ścieżki wokalu źle się nagrały, bo ktoś przestawił przypadkiem mikrofon, w czasie koncertu pękł werbel. Na szczęście, kiksy udało się skorygować w montażu. Na koniec, gdy Wakeman i Lane przynieśli gotową taśmę do A&M, wytwórnia uznała, że materiał nie znajdzie odbiorców, i odmówiła jego wydania. Zgodziła się amerykańska filia A&M; wydany na początku maja album w niespełna dwa miesiące po premierze przyniósł spory zysk, docierając w Zjednoczonym Królestwie (na tydzień, ale zawsze) na szczyt zestawień najlepiej sprzedawanych albumów.
Całość zaczyna się od majestatycznej uwertury, z dźwiękami trąbek i chórami całkiem zgrabnie uzupełnianymi przez Moogowe „wiatry”. Po krótkim, syntezatorowym łączniku pojawia się główny, wręcz filmowy, monumentalny temat główny, znów z orkiestrą zgrabnie uzupełnianą przez syntezatory. Zgrabne wyciszenie… i nadchodzi jeden z tych momentów, kiedy dzieło Wakemana osiąga Absolut. By horse, by rail, by land, by sea, the journey starts... Elektryczny fortepian, syntezatorowe uzupełnienia, orkiestra (flety!), zgrabnie dopełniająca to wszystko w dolnych rejestrach gitara basowa i łagodny, miękki śpiew Garry’ego Pickforda-Hopkinsa… I całość spokojnie, delikatnie sobie płynie. Aż do momentu, kiedy pojawia się dwugłos Garry-ego i Ashleya Holta. Holt nie jest złym wokalistą, ale… w tym momencie jego wejście nieco psuje nastrój. Potem mamy bardzo ładną, organowo-orkiestrowo-chóralną miniaturę. Kolejny fragment to dynamiczny, basowo-perkusyjno-syntezatorowy riff, zgrabnie przechodzący w bajkową orkiestrową kantylenę. Nastrój, początkowo pogodny, przechodzi w dość mroczny, ponury – i całość rozwija się w rockowe, oparte na nieco funkowym rytmie granie, z solidną sekcją i gitarowo-syntezatorowym dialogiem, do którego dołącza orkiestra. Po syntezatorowo-chóralnym dialogu znów pojawia się bajkowa kantylena orkiestry i śpiew Pickforda-Hopkinsa. I znów Wakeman sięga Absolutu… Potem całość powoli wycisza się.
Część drugą suity otwiera syntezatorowy riff, rozwijający się w podniosłą rockową kompozycję; Garry i Ashley śpiewają w dwugłosie zwrotkę, efektownie skontrowaną chóralnym refrenem i fragmentem łączącym chór i oba męskie głosy. Znów robi się bajka… Następnie mamy fragment przedstawiający burzę: syntezatorowe eksplozje na rockowym tle zgrabnie puentuje podniosły orkiestrowy fragment. Kolejna część to tło fortepianu elektrycznego, włączający się w pewnym momencie zespół i śpiewający Ashley Holt, ze wspomaganiem chóru. I tutaj jego głos wypada całkiem interesująco. A potem… A potem nagle pojawia się coś doskonale znanego. Orkiestra, chór, syntezatory i zespół grają „W grocie króla gór” Edvarda Griega. A następnie, po zgrabnej wariacji opartej na głównym temacie całej suity, już tylko podniosły finał…
Jak po latach wypada „Podróż do wnętrza Ziemi”? Cóż, nadal jest to bardzo udany, ciekawy album. Są chwile absolutnie magiczne, są chwile piękne, momenty rockowej ekspresji i bajkowego, orkiestrowo-chóralnego grania, do tego zgrabnie udało się je połączyć z syntezatorami Ricka.… Nawet jeżeli niektóre syntezatorowe brzmienia nieco się zestarzały. Może przy samym końcu poziom nieco spada, jakby Wakemanowi zabrakło pomysłu, jak całość zakończyć (to „W grocie króla gór” mimo wszystko wypada trochę od czapy…). Tak czy siak – jest to najlepsza płyta Ricka Wakemana. I dla każdego szanującego się fana rocka progresywnego – obowiązkowy rozkład jazdy.