ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 
Recenzje albumów w serwisie ArtRock.pl
Recenzja albumu Cosmic Jokers, The ─ The Cosmic Jokers w serwisie ArtRock.pl

Cosmic Jokers, The — The Cosmic Jokers

 
wydawnictwo: Kosmische Music 1974
 
1. Galactic Joke (22:38)
2. Cosmic Joy (19:24)
 
Całkowity czas: 42:02
skład:
Line-up / Musicians:
- Dieter Dierks / bass - Jürgen Dollase / keyboards, vocals - Manuel Göttsching / electric guitar - Harlad Großkopf / drums - Klaus Schulze / synthesizers
and: Dieter Dierks & Rolf-Ulrich Kaiser - engineering and production
Album w ocenie czytelników:
Oceń album:

Pokaż szczegóły oceny
Beznadziejny album, nie da się go nawet wysłuchać.
,0
Istnieją gorsze, ale i przez ten ciężko przebrnąć do końca.
,0
Album słaby, nie broni się jako całość.
,0
Nieco poniżej przeciętnej, dla wielbicieli gatunku.
,0
Album jakich wiele, poprawny.
,0
Dobra, godna uwagi produkcja.
,0
Więcej niż dobry, zasługujący na uwagę album.
,0
Bardzo dobra pozycja, mocno polecana.
,2
Absolutnie wspaniały i porywający album.
,0
Arcydzieło.
,0

Łącznie 2, ocena: Bardzo dobra pozycja, mocno polecana.
 
 
Brak oceny
Ocena: * Bez oceny
06.07.2012
(Recenzent)

Cosmic Jokers, The — The Cosmic Jokers

Prog z kapustą.

 Odcinek pierwszy.

 Cykl wakacyjny pt. "Prog z kapustą" będzie dotyczył, jak już niektórzy się pewnie domyślili, muzyki niemieckiej. Na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych wykluło się Niemczech (Zachodnich) takie zjawisko muzyczne zwane kraut-rockiem. co na polskie od biedy można przetłumaczyć kapuściany rock, albo (już bardziej adekwatnie) zielowy rock.

 Genezy tego muzycznego ruchu (bo nie stylu) trzeba szukać  w społeczno-politycznej sytuacji w Europie Zachodniej w drugiej połowie lat sześćdziesiątych. Niewątpliwie gwałtowne zmiany w obyczajowości, w stosunkach społecznych miały też przełożenie na muzykę, albo i odwrotnie. W najbardziej gwałtowny sposób objawiło się to w Paryżu wiosna 1968 roku, ale w Niemczech nie było wiele spokojniej. Już nie będę się wgłębiał zbytnio w tą podbudowę społeczna, historyczną - wiadomo o co chodzi w podobnych przypadkach - bunt młodych przeciwko starym - nie mówcie nam co mamy robić, odpierdolcie się od nas, wcale nie wiecie wszystkiego najlepiej, poza tym najpierw spójrzcie na siebie, tyle macie na sumieniu, a udajecie wszystkich świętych.  Szczególnie, że ci starzy nie umieli się do końca rozliczyć z nazistowską przeszłością,  niemieckie społeczeństwo było w tym czasie było w tym czasie wyjątkowo  konserwatywno – mieszczańskie, a wszystkie swoje grzechy przeszłości zamiatało pod dywan. Młode pokolenie, urodzone już po wojnie, albo niewiele wcześniej zakwestionowało panujący ład, wyciągnęło kilka trupów z szafy, no wiadomo czym to musiało się skończyć i że tzw. porządnych obywateli zaczął trafiać jaśnisty szlag. Do tego samo państwo, bardzo agresywnie nastawione do tych młodzieżowych ruchów, widzące w nich siedlisko samego zła  (poniekąd i słusznie, Rote Armee Fraktion  to jednak pokłosie pokolenia '68, inna ścieżka, że przy pomocy wschodnioniemieckiej Stasi wiele by nie nawojowali), do tego nagonki springerowskiej prasy, postrzelenie Rudiego Dutschke i śmierć Benno Ohnesorga, zabitego przez oficera policji, jak się potem okazało – z pełną premedytacją. Zdecydowanie Niemcy Zachodnie końca lat sześćdziesiątych to nie było państwo zbyt przyjaźnie nastawione do swoich obywateli, szczególnie jeśli ci mieli nieco inne zdanie na temat jego funkcjonowania. Zostawmy politykę, bo omówienie, w miarę wyczerpujące ówczesnej sytuacji społecznej w Niemczech Zachodnich, zdecydowanie przerasta ramy tej recenzji.

 W każdym razie - coś się dzieje wśród młodzieży i przy okazji  w muzyce - swoboda w ogóle, to i też wolność w sztuce - w zasadzie cała ideologia krautu to wyzwolenie się z formy trzyminutowej piosenki  i tworzenie rzeczy znacznie bardziej rozbudowanych, bez jakichkolwiek ograniczeń - ani czasowych, ani formalnych.  Wyszedł z tego  jeden z najbardziej zaćpanych kierunków muzycznych w historii muzyki rozrywkowej. Słuchając wielu, bardzo wielu takich płyt ma się wrażenie, graniczące z pewnością, że kawą, czy herbatą oni na pewno się nie napędzali. Dla mnie jest to pewnym  fenomenem,  że coś takiego stworzyli Niemcy, naród kojarzony z solidnością i twardym stąpaniem po ziemi. Jednak nie zapomnijmy o tym, że jakieś sto pięćdziesiąt lat wcześniej w Niemczech bardzo bujnie rozwijał się romantyzm, też przecież zaprzeczenie racjonalności.

 Samo pojęcie kraut rock funkcjonuje zwykle w połączeniu z rockiem progresywnym. Chociaż jedno i drugie to całkiem co innego, to jednak granice między nimi są raczej dosyć płynne. O ile jest spora grupa zespołów, które możemy bez wątpliwości określić jako kraut, to jest też sporo zespołów, które trudno dookreślić stylistycznie - w zależność od stopnia upalenia, lub przyćpania wydawały takie a nie inne dźwięki (jak byli trzeźwiejsi to był prog, a jak towaru było więcej - to kraut), a ponieważ trudno jest utrzymać we krwi stały poziom środków zmieniających świadomość, to bywało różnie nawet w obrębie jednej płyty.

 Kwalifikacja co jest, a co nie jest krautem na podstawie stopnia nawalenia muzykantów, nie jest na pewno zbyt poważnym kryterium podziału, ale sami Niemcy też mają poważne problemy z jakimś sensownym usystematyzowaniem tego całego zjawiska. albo próbują to jakoś dzielić, czyli ci tak, a ci nie – zwykle to się i tak gdzieś w szczegółach rozlatuje. Albo wszystkie zespoły z tego okresu pakują do jednego worka, łącznie z Eloy i wczesnymi Scorpionsami. Dlatego nazwa cyklu - prog z kapustą, czyli stylistyczne pomieszanie z poplątaniem, a zarazem przegląd  niemieckiego rocka z przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych.

 Nawet nie próbuję tego zjawiska ani ogarnąć, ani tym bardziej usystematyzować. Nie jest też moim celem przez te kilka recenzji  stworzenie jakiejś przekrojowej/miarodajnej listy najważniejszych płyt kraut/prog-rockowych. Opiszę tu   po prostu kilka płyt, które lubię. Dla jednych będzie to przypomnienie, że coś  takiego kiedyś było, a dla innych, że jest to coś takiego, czym warto byłoby się zainteresować. Poza tym nie mamy na Artrocku zrecenzowanych zbyt wielu płyt z taką muzyką i warto byłoby nieco nadrobić zaległości.

 Na pierwszy ogień pójdzie The Cosmic Jokers.  Z tego co możemy wyczytać ze składu zespołu, Kosmiczne Błazenki mogą się wydawać kraut rockową super-grupą. Tyle, że nie jest to żadna supergrupa, ani nawet grupa, a całe to The Cosmic Jokers poważnie ocierało się o muzyczny przekręt. I w zasadzie był to muzyczny przekręt. A było to tak. Rolf-Ulrich Kaiser i Gille Lettman zorganizowali w studiu Dietera Dierksa kilka muzyczno – towarzyskich imprez napędzanych dużą ilością LSD. Czyli zbierzemy kilku znanych muzyków, zapewnimy im kwasu skolko ugodno, a oni niech se coś pograją i zobaczymy co z tego wyjdzie. Potem Kaiser zebrał te taśmy i już na trzeźwo, przy pomocy Dierksa, coś tam poskładał, pomontował, dograł i w 1974 ukazało się aż pięć płyt sygnowanych przez The Cosmic Jokers. Tak jakoś się „dziwnie” złożyło, że ci na nich grali, nie mieli o tym zielonego pojęcia, a dowiadywali się dopiero, kiedy płytę w sklepie zobaczyli. Skończyło się to oczywiście wieloma pozwami sądowymi i wyrokami, przez co Kaiser musiał opuścić na jakiś czas Niemcy, a jego wytwórnia,  Kosmiche Music (vel Cosmic Couriers), bardzo zasłużona dla krauta, musiała zakończyć działalność.   

 Mimo tak szemranej genezy tego całego przedsięwzięcia i jego ewidentnie złodziejskiego charakteru, jednak po The Cosmic Jokers pozostało sporo wartościowej muzyki. Najlepsze notowania ma debiut – chyba nic dziwnego, na pierwszy ogień poszły najlepsze momenty tych z niecodziennych sesji. Gdyby nie to, że wiemy dokładnie jak się to wszystko odbywało, można byłoby sądzić, że mamy do czynienia z jak najbardziej regularną płytą  jakiejś normalnej kraut-rockowej formacji – jest to bardzo sensownie i ciekawie przygotowany materiał, klasyczny, rasowy kraut z bardzo wysokiej półki – piękne, oniryczne pejzaże tworzone przez różne elektroniczne urządzenia, świetne partie gitarowe Manuela  Gӧttschinga i ten  podniosły patetyczny,  acz nieco nieziemski klimat całości, coś w typie Ash Ra Tempel – wcale nie gorsze od debiutu, a na pewno lepsze, na przykład, od „Join Inn”. Na ile jest w tym zasługi muzyków, a na ile jednak Kaisera z Dierksem nie wiadomo i pewnie nigdy się tego nie dowiemy, bo jedni nie pamiętają, a drudzy nie mają ochoty pamiętać. Myślę, że jednak ci dwaj panowie w bardzo dużym stopniu odpowiadają za ostateczny kształt tego dzieła, bo improwizować na haju przez kilkanaście godzin nie wiedząc nic o Bożym świecie, to jedno, a poskładać to w jakąś logiczna całość, która będzie miała ręce i nogi, a do tego będzie miała pewną wartość artystyczną – to drugie. To już trzeba mieć łeb, wyczucie, cierpliwość (bo przecież większość materiału z  tych sesji to z pewnością było koszmarne rzępolenie), a do tego pewnie wyobraźnię, żeby to jakoś do kupy złożyć. I do tego trzeba to zrobić raczej na trzeźwo. Mimo wszystko należy  być wdzięcznym tym panom za The Cosmic Jokers, a na pewno za debiut. Mocna płyta, bardzo mocna, na pewno godna polecenia wszystkim zwolennikom kraut-rocka. A nawet powiem, że to jazda obowiązkowa.

 W wersji kompaktowej „The Cosmic Jokers” zawiera pięć utworów – nie są to jednak żadne bonusy, tylko „Galactic Joke” podzielono na trzy części z osobnymi indeksami, a „Cosmic Joy” na dwie. Nie wiadomo dlaczego…

 
Słuchaj nas na Spotify
ArtRock.pl RSS
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.