Wydaje mi się, że oczekiwania wobec tego albumu były wysokie, w dodatku źle nacelowane. Squackett był i jest wszędzie reklamowany jako wypadkowa dwóch światów – Genesis i Yes. Jest to jak najbardziej zrozumiałe, zważając na nazwiska muzyków tego duetu, ale pewnie tego też większość osób się też spodziewała – dosłownej mieszanki Genesis i Yes. Pytanie – dlaczego? W 1986 roku też mieliśmy okazję posłuchać muzyki tworzonej razem przez muzyków z tych zespołów. GTR, bo o tym projekcie mowa, nie miało wiele wspólnego ze stylem prezentowanym wcześniej przez Steve’a Hacketta i Steve’a Howe’a w ich formacjach. Album, moim zdaniem, niesłusznie zawiódł wiele osób, ale okazał się wielkim sukcesem w Stanach Zjednoczonych.
Jak sprawa wygląda teraz, 26 lat później? Ostatnie poczynania Yes wzbudzają wiele kontrowersji i dzielą fanów na tych sfrustrowanych oraz tych przymykających oko. Z kolei Steve od lat pewnie podąża swoją drogą i mało kto może równać się z jego pracowitością. Wykształcił swój własny styl i jego twórczość wiele wspólnego z Genesis już nie ma. Nie oczekujcie zatem po A Life Within a Day odgrzewania klasyki progresji. Całe szczęście panowie Hackett i Squire pokusili się o stworzenie czegoś odmiennego od ich aktywności i historii. Czegoś o wiele bardziej ciekawszego i ekscytującego. Chwała im za to.
Jeszcze pierwszy, tytułowy utwór ma szanse rekompensować niezadowolenie fanów po zeszłorocznym Fly From Here, bo takie granie mogłoby śmiało otwierać album Yes. Klawiszowy łamaniec na początek, podniosłe dźwięki gitary i niemalże przesadna pompatyczność, która jednak sprawdziła się znakomicie. A szaleństwo w drugiej części „A Life Within a Day” po prostu porywa. Wydaje mi się, że nie słyszałem Steve’a grającego tak dziko od czasu Guitar Wars.
Jednak wraz z końcem tego utworu, kończą się skojarzenia z Yes. Otrzymujemy za to „Tall Ships” z wysuniętą bardzo na przód linią basu Chrisa. Jest tu sporo przestrzeni dla dźwięków i trochę gitary funky oraz bardziej standardowych zagrywek Steve’a, zarówno elektrycznych jak i klasycznych. Ale najbardziej zapadającą w pamięć częścią utworu jest zdecydowanie refren. Eteryczny śpiew Steve’a i Chrisa po prostu zabiera nas na otwarte morze na pokładzie wielkiego czteromasztowca.
„Divided Self” gdzieś tam w oddali budzi delikatne skojarzenia z GTRowym „When the Heart Rules the Mind” i The Beatles. Miła piosenka, po prostu mnóstwo radości i słońca. Nie ma co ukrywać – ten album to zdecydowanie najbardziej piosenkowa rzecz, do jakiej Steve Hackett przyłożył kiedykolwiek rękę. Wydaje mi się też, że to właśnie on wiódł tutaj prym w tworzeniu większości kompozycji. Posmak ostatnich, bardzo udanych poczynań byłego gitarzysty Genesis jest tu bardzo wyraźny (może przez obecność Rogera Kinga). Zwłaszcza w najkrótszym na płycie „The Summer Backwards”, które nie tylko mnie pewnie skojarzy się przez chwilę z To Watch the Storms i pewnym uroczym utworem z tego albumu. Ten utwór ma też drugie dno, bo jest to bardzo subtelne powiązanie Genesis i Yes. Ta 12-strunowa gitara i wokalne harmonie nie mogą się pomylić z niczym innym. Również utwory, za które odpowiedzialny był Chris Squire mają wiele do zaoferowania: „Aliens” jest po prostu przepiękne, a powab „Can’t Stop the Rain” urzeka mnie za każdym razem (nie tylko głosem Amandy Lehmann). Wydaje mi się, że, w przeciwieństwie do Steve’a, Chris miał tutaj co udowadniać, bo jego reputacja została bardzo zachwiana. Wiele osób pozytywnie się więc zaskoczy.
Ogromną niespodzianką jest z pewnością kompozycja „Stormchaser”. Oto kłania się Joe Bonamassa i jego uwielbienie do mocnego, powolnego rytmu (Dust Bowl). Szkoda tylko, że Steve nie poszalał jak Joe. Chris natomiast przemyca kolejny raz niezłą linię basu. Natomiast kończące album „Perfect Love Song” powinno śmiało śmigać po wszystkich stacjach radiowych. Nie jest to może utwór idealny, ale ma w sobie coś, co nie daje zapomnieć o tym bardzo dobrym albumie. Coś porywającego, wręcz seksownego.
Dla wielu osób Squackett podzieli los GTR i nie spotka się z aprobatą. Radzę im uświadomić sobie, że progresywny rock skończył się dawno, dawno temu. Starzy fani mogą być zawiedzeni, ale jestem pewny, że duet Hackett/Squire zyska sympatię wielu osób, w tym nowych fanów. A Life Within a Day to dzieło bezkompromisowe, naturalne i pozytywnie zaskakujące. Panowie nie ulegli presji, nie starali się też na siłę zrobić na przekór całemu światu i zaprzeczać samym sobie. Zmiana stylu poszła w parze z naprawdę dobrymi aranżacjami i charakterystycznymi kompozycjami, przez które Sqauckett ma szansę wyróżniać się z tłumu.
Ulotne piękno i beztroska tej muzyki urzeka. Szkoda tyle, że przez dzień, w którym została wydana, nie poświęca jej się tyle uwagi, na ile zasługuje. Jednak kiedy już Wasze serca ochłoną po nowym albumie Rush, warto poświęcić czas dla Squacketta. To wprost idealna propozycja na lato.